< POSTKULTURA | << FILMY
Wojna światów

Plakat z filmu 'Wojna światów' Wojna światów (War of the Worlds)
Produkcja: USA, 2005
Reżyseria: Steven Spielberg
Scenariusz: Josh Friedman, David Koepp
Obsada: Cruise (Ray Ferrier), Justin Chatwin (Robbie Ferrier), Dakota Fanning (Rachel Ferrier), Tim Robbins (Harlan Ogilvy), Miranda Otto (Mary Ann) i inni
Zdjęcia: Janusz Kamiński
Muzyka: John Williams
Czas: 116 min.

Powieść Herberta George'a Wellsa Wojna światów to klasyka gatunku science fiction w ogóle. Na jej motywach oparto scenariusz do niejednego filmu, lecz książka Wellsa stała się inspiracją dla twórców powiązanych nie tylko z dziesiątą Muzą. Niemniej ostatniej jak dotąd ekranizacji powieści autora Wehikułu czasu dokonał Steven Spielberg. Jak to zwykle bywa z nowymi obrazami tego reżysera, produkcja oraz premiera Wojny światów odbywała się ze stosowną pompą, a po niezachwycającym, mówiąc delikatnie, Terminalu apetyty widzów i krytyków zaostrzał fakt, iż Spielberg powracał do korzeni - rasowego sci-fi z obcymi w roli głównej. I? Raz jeszcze ujmując rzecz w nad wyraz powściągliwych słowach - legendarny filmowiec nie spełnił oczekiwań.

Scenariusz Wojny światów został bardzo swobodnie oparty na klasycznej powieści Wellsa. Poza ogólnym konceptem i kilkoma wątkami (m.in. wygląd trójnogów, "czerwone zielsko" czy nazwisko jednego z bohaterów - Ogilvy) to opowieść przeniesiona z początku XX wieku w czasy współczesne. Spielberg przedstawia w swoim filmie losy Raya Ferriera i jego rodziny. Ferrier jest przeciętnym mieszkańcem przedmieść któregoś z amerykańskich miast, z przeciętnym życiorysem (rozwodnik, była żona w ciąży z obecnym, gogusiowatym partnerem, dwójka dzieci, które niechętnie odwiedzają go raz na jakiś czas) i przeciętnymi problemami (słabo płatna, wymagająca praca, zepsuty samochód, niszczejący dom). Akcja filmu rozpoczyna się w chwili, gdy syn i córka przyjeżdżają do niego w odwiedziny. Wkrótce potem nad miastem rozpęta się dziwaczna burza, która zapoczątkuje wyjście spod ziemi gigantycznych robotów. Ray szybko domyśli się, że celem trójnogów jest eksterminacja ludzkości. Postanawia ratować rodzinę.

To, z czego Spielberg chciał uczynić atut swego obrazu, stało się jego głównym mankamentem. Przaśność i szarość głównych bohaterów zaowocowała tym, że film wpada w niezamierzoną, lecz bardzo dokuczliwą dla widza infantylność, która znajduje swoje odzwierciedlenie w wielu, wypełnionych płytkimi dialogami, scenach "z życia wziętych". Poza tym Spielberg zaskakująco wiele razy - mówiąc kolokwialnie - idzie na skróty. Tak naprawdę bohaterowie (do bólu stereotypowi, swoją drogą) przechodzą z punktu A do punktu B, bo takie jest życzenie reżysera - nie ma w tym poukładania, ciąg logiczny jest mocno naciągany, a czasami po prostu zrywany. Wad obrazu dopełniają narastające nielogiczności (nieudany, ryzykowny motyw z unieruchomionymi samochodami), zbędne sceny i wątki (cała sekwencja z Ogilvym) i iście "emmerichowskie zagrywki", które są po prostu niegodne filmowca takiej klasy jak twórca Listy Schindlera.

Wojna światów nie jest filmem w pełni udanym, ale nie jest też całkowitą ramotą. Umieszczając akcję w czasach obecnych, Spielbergowi udało się opowiedzieć o fobiach, z którymi zmagają się obywatele nie tylko Stanów Zjednoczonych. Znajdziemy w jego filmie paniczny strach przed powtórką z 11-go września (w chwili ataku obcych dzieci pytają: "czy to terroryści?"), czy w ogóle - metaforę wojny totalnej (z użyciem broni masowego rażenia). Autor Szeregowca Ryana stara się też mówić o ludziach w obliczu zagłady, nie wrzucając wszystkich do jednego worka. Ray to uosobienie zwyczajności - zachowuje się tak, jak prawdopodobnie zachowałby się każdy z nas na jego miejscu. Jako personifikację walki w pewnej wyższej idei można rozpatrywać jego syna, Robbiego, zaś uosobieniem głupie(jące)go społeczeństwa jest Harlan Ogilvy. Jednak dość siermiężna reżyseria raczej niweluje szerokie spektrum interpretacji.

Wojna światów mogła wyjść Spielbergowi lepiej. Być może w trakcie jej realizacji myślał już o monumentalnym Monachium i po prostu nie przyłożył się do niej. Nieźle zrealizowana (nieco monotonie chłodne, ale jak zawsze precyzyjne zdjęcia Janusza Kamińskiego i tak robią wrażenie; efekty specjalne też świetne), ale topornie poprowadzona i źle zagrana opowieść nie niesie ze sobą głębszej, odkrywczej treści, gubiąc przesłanie z wellsowskiego pierwowzoru. Naprawdę szkoda.

Moja ocena: 4,5/10

© 2011 Michał 'Veron' Tusz

< POSTKULTURA | << FILMY