< SCHRONKULTURA | << FILMY
Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Plakat z filmu 'Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie' Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie
Produkcja: USA 2019
Reżyseria: J.J. Abrams
Scenariusz: J.J. Abrams, Chris Terrio
Obsada: Daisy Ridley, Adam Driver, John Boyega, Oscar Isaac, Billy Dee Williams, Mark Hamill, Anthony Daniels i inni
Muzyka: John Williams
Zdjęcia: Dan Mindel
Czas: 141 min.

Wreszcie nadszedł - finał finałów. Ostatni, największy, najmasywniejszy. Deus Ex Machina do potęgi dziesiątej zamykająca najpotężniejszą trylogię trylogii w historii kina. Rozdźwięki na planie i poza nim, w sali edycji, wśród reżyserów oraz samych fanów - każdy znajdzie smak i format kontrowersji w sam raz dla siebie. Tylko jaki jest produkt finalny? Film, który w sposób godny kończy sagę Skywalkerów, czy może sklecona na kolanie konkluzja mająca zatuszować i poprawić (domniemaną) porażkę narracyjną Ostatniego Jedi?

Prawda, jak zawsze, jest nieco bardziej skomplikowana...

Powiedzmy sobie to szczerze, że na początku za tą trylogią nie stał żaden konkretny plan. I wraz z pojawieniem się pierwszego trailera Epizodu IX było to niestety widać gołym okiem. Z momentem wyjścia z kina jesteśmy już tego pewni. Niezależnie co sądzisz o "nowych" Star Wars, to po ukończeniu Przebudzenia Mocy Disney i Lucasfilm nie mieli bladego pojęcia dokąd dalej pójść. Efektem tego jest trylogia, w której każda następna odsłona staje się nadpisać albo podważyć poprzednią. Kulminacją zaś jest Skywalker: Odrodzenie, który trwając dwie i pół godziny stara się upchnąć narracyjną wartość czterech-pięciu godzin sagi Star Wars. A to wszystko tylko po to żeby nadgonić po ciekawym, eksperymentalnym projekcie jakim był Ostatni Jedi Riana Johnsona.

Nie oznacza to jednak że jest to zły film, i złe Gwiezdne Wojny. Powiem więcej - jeżeli mówimy o samej wartości rozrywkowej i ilości fan service'u/wizualnej narracji rozrzuconej na rolce filmowej - to jest to chyba najbardziej imponujący film z całej nowej trylogii. Akcja jest szybka i pięknie nakręcona, fabuła bardzo zgrabnie przeskakuje między motywami typowymi dla Star Wars a klimatami Indiany Jonesa. Finał ma zaś skalę godną zakończenia sagi, a postacie nabierają wartości oraz wzbudzają sympatię. Może z jednym wyjątkiem - głównej bohaterki. Rey w tym filmie ma swoje wspaniale przedstawione momenty, a jej geneza wreszcie zostaje wyjaśniona. Jednak jej pochodzenie zostało napisane na kolanie, w ostatniej chwili. Jakby na złość poprzedniemu filmowi, co irytuje tym bardziej. Może i patrząc na nie z odpowiedniej perspektywy jest to ciekawe. Wprowadza bowiem bardzo fajną klamrę do tego uniwersum, zaznaczając definitywny koniec numerowanych Gwiezdnych Wojen. Nie potrafię jednak zaprzeczyć że zostało to wrzucone do tej historii w bardzo kiepski sposób.

Patrząc przez lupę, dziur fabularnych mniejszych jak i większych można by znaleźć więcej. Zwłaszcza w tak ciasno upakowanym filmie, który przez jeden seans opowiada półtorej, jak nie całe dwa epizody tej serii. Jednak to Gwiezdne Wojny. I niezależnie co ktoś Wam powie, albo co przeczytacie - ta seria nigdy nie była monumentem logiki oraz konsekwencji fabularnej. Gdyby każdy krytyk, recenzent, fan i malkontent mieli spoglądać na wszystkie Star Wars tak jak rozbierają na kawałki Skywalkera: Odrodzenie to większość epizodów by trafiła do niszczarki. Gwiezdne Wojny to nie jest ciąg logiczny i rzeczowość godna filmu Nolana. To rozrywkowe produkcje, gdzie główne skrzypce grają bohaterowie, emocje oraz niesamowita wewnętrzna mitologia. I w dziewiątym epizodzie mamy tych rzeczy pod dostatkiem. Są tu elementy, które kocham - związane z religią Sithów, związane z Mocą, z postaciami starymi i nowymi.

Czy jednak mogło być lepiej?

Bez wątpienia. Moim zdaniem J.J. Abrams powinien być odpowiedzialny za całą trylogię od samego początku. Usunęło by to najgorszy problem tego epizodu oraz nowej trylogii jako całości - oczywisty brak planu na tą serię. Abrams w Przebudzeniu Mocy miał bardzo konkretną wizję na te filmy, co zaowocowało skupionym, dobrze skrojonym produktem. Te pomysły zostały kompletnie strzaskane przez Riana Johnsona, który Ostatnim Jedi chciał przedstawić swoją własną koncpecję. W kolejnym filmie Disney postawił więc na pewniejszego zawodnika, oddając stery Odrodzenia w ręce Abramsa każąc mu posklejać cokolwiek sensownego do kupy.

Czy mogło być gorzej?

Jak najbardziej. Wystarczy spojrzeć na Epizody 1-3, które w moich oczach są prawdziwą filmową porażką przez większość czasu trwania. Odstawiając niefiltrowaną nostalgię na bok, druga trylogia Lucasa jest po prostu... nudna, brzydka, nieciekawa. A do tego nieumiejętnie poprowadzona. I ziejąca arogancją autora od A do Z. Osoby, które piszą że George Lucas powinien stać za sterami dziewiątej odsłony i ją "uratować" - nie mają bladego pojęcia o czym mówią. Nie chcę nawet wyobrażać sobie scenariusza i produkcji, która by wyszła spod ręki tego człowieka. Niezdecydowanego, butnego, otaczającego się ludźmi którzy nie umieli bądź nie chcieli przecedzić jego pomysłów na prequele i wizję wymienionych w Nowej Nadziei Wojen Klonów.

Czy końcowy efekt jest zadowalający?

Dla mnie, w zupełności. Ze spokojnym sumieniem postawię tą trylogię włącznie z Odrodzeniem obok oryginalnych trzech filmów, uważając je za przyjemny, opcjonalny seans. Nie ukrywam jednak że cieszy mnie definitywne i jasno określone zakończenie tej głównej sagi. Przyszłość Star Wars nie leży dla mnie w wielkich intergalaktycznych konfliktach i półboskich wręcz bohaterach, którzy z użyciem Mocy potrafią niemal wszystko. Przyszłością Gwiezdnych Wojen, ba - tym co kocham w tym uniwersum - są małe historie oparte na oryginalnym pomyśle i bardziej przyziemnych motywach.

Innymi słowy - przyszłością jest The Mandalorian, który podbił moje serce bardziej niż którykolwiek z filmów poza Imperium Kontratakuje. Nawet jeżeli sam Skywalker: Odrodzenie Was jednak nie przekona, to serial ten stanie się największą "starwarsową" miłością tej dekady.

© 2019 Konrad 'Veskern' Ochniowski

< SCHRONKULTURA | << FILMY