ARTYKUŁY
 
Przysługa SPIS TREŚCI
 
  

Miasto różniło się od większości poprzednich. Najbardziej widoczną różnicą była wielkość miasta oraz, znajdujący się w samym centrum, burdel.
Znacznie ciekawszy był jednak sposób, w jaki Radhill było zarządzane - nikt tu nie udawał, że miastem rządzi ktoś, kto się do tego nadaje - po prostu kilkanaście lat temu grupa bandytów stwierdziła "my tu rządzim!" i tak już zostało. Aktualnie władzę w mieście sprawowało coś, co można by określić jako "już nie gang, jeszcze nie mafia". A przynajmniej tak mówił barman, okazjonalnie ściszając głos do konspiracyjnego szeptu.
Mike ostrożnie wypił swojego drinka, całą siłą woli powstrzymując się przed zwymiotowaniem. Jak dotąd nawet się udawało.

- I co, nie zamierzasz mnie wypuścić? - spytał w nieokreślonym kierunku.
- Hej, nie zrozum mnie źle - odpowiedział barman, podchodząc do ciemnowłosego mężczyzny, - ale ty nie wzbudzasz zaufania, a mu tutaj nie lubimy, jak tacy się nocą po ulicach pałętają. Nie wiem, jakim cudem dostałeś się tutaj, ale lepiej dla własnego dobra zostań tu aż do świtu - przerwał na chwilę. - Nalać ci jeszcze jednego?

Nagle drzwi do baru otworzyły się z hukiem. Kilka ledwo widocznych postaci zaczęło się rozglądać po ciemnym jak wszystko inne pomieszczeniu.

- Może później - mruknął Mike. - Co to za goście?
- To? Goryle Richardsona.
- Kogo?
- Szeryfa Richardsona, szefa ich wszystkich.
- Czego mogą tu szukać?
- Najpewniej jakiegoś obcego, z którego chcą zrobić kozła ofiarnego - uśmiechnął się obrzydliwie. - Życzę szczęścia - dodał i dyskretnym a szybkim ruchem oddalił się na zaplecze.

Mike odruchowo poszukał prawą ręką przewieszonego przez plecy karabinu, ale nagle zawahał się. Był w mieście ledwo z godzinę i wszczynanie rozróby nie było najlepszym sposobem na przywitanie się z mieszkańcami. Poza tym nadchodzący mężczyźni zachowywali się przyjaźniej niż wielu znajomych Mike'a (nie strzelali od razu).

- Jesteś tu nowy - zapytał-stwierdził jeden z "goryli" - I nie było cię tu wczoraj. To znaczy, że przyszedłeś tu w nocy, a to zabronione.
- Nie wiedziałem o tym.
- To nie jest usprawiedliwienie, ale nie o to chodzi. Czy wchodząc do miasta widziałeś kogoś idącego na pustynię?
- Nie, nikogo nie widziałem - odparł Mike, dochodząc do wniosku, że w panującej naokoło ciemności mogłaby się przewinąć cała armia, a i tak nikt niczego by nie zauważył.
- Jesteś najemnikiem? - spytał nagle inny "goryl", pokazując na broń ciemnowłosego.
- A jeśli tak, to co?
- Idziemy do szeryfa. Potrzebuje kogoś takiego.
- Hej, a jeśli nie szukam roboty? - skłamał. Od paru dobrych tygodni jego fundusze utrzymywały stały poziom. Bliski zeru.
- To już twój problem - warknął goryl, popychając Mike'a w kierunku wyjścia.

* * *

"Szeryf" był wielki, gruby i ogólnie obleśny i obrzydliwy. A do tego śmierdział.

- Dlaczego nie każesz tego zrobić komuś ze swoich ludzi? - zapytał Mike.
- Nie ufam im. Mogliby ją... uszkodzić, a nie chcę, żeby mojej córeczce stało się coś złego.

Mike musiał przyznać mu rację - jeśli dziewczyna choć w połowie wyglądała tak, jak przedstawił ją na kawałku papieru anonimowy artysta, to rzeczywiście ktoś mógłby się nie powstrzymać.

- Dobra, sumę już ustaliliśmy, płatne oczywiście z góry - powiedział po chwili ciemnowłosy, odrywając wzrok od bardziej zaokrąglonych detali rysunku.
- Nie ma mowy - zaśmiał się Richardson, nieświadomie opluwając pół biurka. - Forsę dostaniesz, jak przyprowadzisz Amandę.
- Połowę z góry - warknął odruchowo Mike.
- Jedna trzecia, ale masz ją znaleźć najdalej do następnego ranka.
- Zgoda. A, jeszcze jedno. Jeśli naprawdę ktoś ją porwał, to mam nie próbować odbić ją siłą?
- Nie, nie, to zbyt niebezpieczne, włos jej nie może spaść z głowy. W takim wypadku dowiedz się, czego chcą i wróć tutaj.
- A jeśli... Hmm... Jak ich wyzabijam, to ich sprzęt idzie dla mnie? - spytał ciemnowłosy z rozbrajającym uśmiechem na ustach.
- Najpierw ją znajdź, potem się będziesz targował! - ryknął "szeryf", machnięciem ręki wyganiając Mike'a ze swojego "biura" na piętrze.

* * *

Jak każdy zdrowy facet, Mike natychmiast po otrzymaniu zaliczki poszedł się zabawić. Niestety, w domu uciech usłyszał, że "jest środek nocy i wszyscy śpią", a ponadto, że "ma sp*******ć w podskokach". Ktoś jeszcze krzyknął, żeby poszukał "okazji" na dyskotece, więc ciemnowłosy, trochę już wkurzony, zaczął jej szukać.
Drzwi pod szyldem "Disco" były zamknięte. Poddały się po drugim kopniaku. Za drzwiami znajdowały się schody, a w piwniczce - malutkie pomieszczenie.
Mike rozejrzał się po pokoiku, po czym jakby odbił się od powietrza i wyskoczył na zewnątrz budynku, który nagle wydał mu się o wiele za mały na jakąkolwiek dyskotekę. Uważniej przyjrzał się szyldowi, i pod wielkim napisem "Disco" zauważył mikroskopijny bazgroł "300m" i miniaturową strzałeczkę celującą w bliżej nieokreślonym kierunku.
Ciemnowłosy wszedł do pomieszczenia jeszcze raz. Ostrożnie spojrzał na malowniczą kałużę wymiocin, z pływającymi w niej opakowaniami po tanich narkotykach, prezerwatywami i wieloma innymi pamiątkami po dobrej zabawie. Potem jeszcze ostrożniej spojrzał na zajmujące większą część pokoiku łóżko. I wreszcie z najwyższą ostrożnością, na jaką mógł się zdobyć, spojrzał na leżącą na łóżku młodą dziewczynę. Nagą.

- No tak - mruknął, przyglądając się jej dokładniej. - "Córeczka tatusia", "złote dziecko", "niewinna i delikatna" - przedrzeźniał słowa szeryfa, uśmiechając się lubieżnie. - Ale za to wygląd się zgadza, oj zgadza...

Nagle dziewczyna przewróciła się na plecy. W przeciwieństwie do Mike'a, który zaczął się dusić, nie miała żadnych kłopotów z oddychaniem.
Ciemnowłosy ze świstem wypuścił powietrze z płuc. Nie miał zielonego pojęcia, co powinien teraz zrobić. No, oprócz tego jakże prostego i cudownego pomysłu podsuwanego przez instynkty, który jednak (z niemałym trudem) odrzucił. Po chwili problem rozwiązał się sam - dziewczyna obudziła się.
- Terrick... - mruknęła zalotnie, z impetem przewracając się na bok i uderzając ręką w pustą przestrzeń obok niej. Gdyby Terrick tam był, mógłby stracić kilka zębów.
- Ty sk******u... - dodała sennie, leniwie otwierając oczy. - Nie jesteś Terrick - spojrzała na mężczyznę, siadając na brzegu łóżka.
- Nie... - odparł zapytany. Należałoby dodać, że nie patrzył dziewczynie prosto w oczy. - Jestem Mike.
- Amanda - ziewnęła, przeciągając się. Wywołało to u ciemnowłosego kolejne problemy z oddychaniem.
- Cholera. Nie było tu takiego... niskiego blondyna... zresztą nieważne. Pewnie już zmył się z miasta.
- Kto to był?
- Jakiś pie*****y handlarz. Powiedział, że mnie stąd zabierze. Cholerny kłamca! Chciał mnie po prostu zaliczyć!
Mike kaszlnał. Brzmiało to trochę jak "Nie dziwota". Amanda zignorowała to.
- A ty? Kim jesteś? - spytała, zakładając wypłowiałą, przetartą w kilku interesujących miejscach bluzkę.
- Zostałem wynajęty przez twojego ojca żeby cię znaleźć - odpowiedział Mike. Spojrzał w końcu na twarz dziewczyny, aby zaobserwować jej zmieniające się odczucia. Najpierw nadzieja, potem ponure zrozumienie i wreszcie gniew zmieszany z obrzydzeniem. - Nie było cię w domu dwa dni - dodał nieśmiało - i on-
- To nie jest mój ojciec - warknęła. W pomieszczeniu zrobiło się jakby zimniej.
Założyła spodnie, wstała. Zdziwiła się nagle:
- Dwa dni? Chyba musiałam za dużo wypić... To on, Terrick, ja nie biorę - dodała nagle, pokazując na walające się po pokoiku ślady po narkotykach.
Westchnęła ciężko. - A oprócz tego, że wynajął cię... Richardson... to kim jesteś?
- Najemnikiem, ochroniarzem, zabójcą... Czym tylko zechcesz, jeśli tylko masz pieniądze... Albo coś równie atrakcyjnego.
Przez jakieś dwie sekundy wpatrywała się w niego. Potem zaczęła mówić. Długo.

* * *

Gdy zwykłym dla siebie, szybkim krokiem Mike szedł w kierunku "ratusza", ciągle nie mógł się sobie nadziwić, że się zgodził. No ale cóż - kobieta prosi, mężczyzna wykonuje. Zwłaszcza, gdy "kobieta" jest seksowną siedemnastolatką i prosi w taki sposób.

- A ty gdzie? - zatrzymał go przed drzwiami jakiś strażnik.
Mike myślami był gdzie indziej, więc chwilę trwało, zanim odpowiedział. - Do Richardsona. W sprawie jego... córki.
- A, to ty. Wchodź.
- To się odsuń - warknął zniecierpliwiony ciemnowłosy.
- A, jasne - odpowiedział strażnik i posłusznie zrobił kilka kroków w tył, lecz nagle zatrzymał się.
- A, zaraz, musisz zostawić broń.
- Jakoś wcześniej wam to nie przeszkadzało - odpowiedział Mike.
- A ja nic o tym nie wiem i mam nie wpuszczać nikogo z bronią.
Ciemnowłosy bez słowa rzucił na ziemie karabin i pokaźny plecak. - Teraz już mogę?
- A pistolety? - strażnik wskazał na pas MIke'a.
- Pistolety zostają. I tak są bez amunicji - zademonstrował strażnikowi puste miejsca na magazynki.
- A-ale to broń! - zaprotestował "A".
- Bez magazynków! Nie może strzelać! - warknął gniewnie Mike.
- A na co ci broń bez amunicji? - zainteresował się inteligentnie strażnik.
- To taki symbol... - zaczął ciemnowłosy, ale widząc totalne niezrozumienie w oczach "A", powiedział tylko:
- To po to, żeby było widać, że jestem najemnikiem a nie jakimś pieprzonym urzędasem.
Strażnik zaśmiał się i pokiwał głową. - A niech ci będzie, tylko cię przeszukam. Mogłeś gdzieś schować jakąś amunicję albo co...
- Nie ma sprawy...

Po rewizji osobistej strażnik wreszcie przepuścił Mike'a do wnętrza budynku. Niczego oczywiście nie znalazł, ciemnowłosy profilaktycznie zdjął wcześniej zapasową amunicję, pistolet, nóż, i parę innych drobiazgów służących do zadawania bólu.
Mike zadowolony wszedł na schody prowadzące do biura szeryfa. - Ciekawe, kiedy się nauczą - mruknął pod nosem - że oprócz magazynków, w pistolecie może być jeszcze jeden pocisk już załadowany, w komorze...

* * *

- Głupek, głupek, głupek, idiota, idiota, debil... - poza samokrytyką Mike nie miał aktualnie nic lepszego do roboty. Był wściekły. Co za cholera podsunęła mu pomysł, żeby zabić Richardsona?
- Amanda. - odpowiedział sobie. Chociaż istniało duże prawdopodobieństwo, że Mike i tak byłby zmuszony spróbować - na przykład gdyby szeryf zdecydował się nie płacić albo chciałby go tak po prostu zabić...
A teraz Richardson miał naprawdę poważny powód, żeby nie odpuścić ciemnowłosemu eks-żołnierzowi, który to eks-żołnierz w chwili obecnej ukrywał się w jednym z wielu budynków, modląc się o jak najszybsze zapadnięcie zmroku.

Gdy tylko słońce zaszło, ruszył biegiem w kierunku malutkiego budyneczku z piwnicą, gdzie zostawił Amandę.
- Zgoda, mogłem pomóc jej się stąd wydostać - warknął do siebie pomiędzy kolejnymi przekleństwami - ale dlaczego, choroba, to? Na uprzejmość mi się, cholera, zebrało...

Wpadł do pokoiku, prawie potykając się o dwa ciała leżące na podłodze.
- Co to ma być?! Kto to?! - wykrzyknął.
- To ludzie Richardsona. Chcieli mnie stąd zabrać, więc ich zastrzeliłam - uśmiechnęła się słodko.
- Czym?! Jak?!
- Tym - Amanda pokazała mu zgrabny pistolet kaliber 9mm z tłumikiem. Ciemnowłosy nie musiał zaglądać do plecaka (cudem odzyskanego od świętej pamięci strażnika "A"), żeby wiedzieć, że brakuje tam identycznego egzemplarza.
- Ale... Kiedy? Jakim cudem? - wytrzeszczonymi oczami spojrzał na dwa trupy - obaj mężczyźni zginęli od precyzyjnych trafień w czoło.
Dziewczyna uśmiechnęła się przymilnie. - Chciałam mieć coś do obrony, ale nie chciałam cię prosić... A ty przez cały czas myślałeś tylko o jednym... - zaśmiała się bez jakichkolwiek wyrzutów.
Nagle objęła go mocno, wtuliła się w niego i, trzymając głowę na jego ramieniu, szeptała:
- Martwiłam się... Nie wracałeś tak długo... Tęskniłam...

Mike poczuł, że się poci. Istniały dwie możliwości: dziewczyna mogła tylko udawać, chcąc wykorzystać go do swoich celów, co oznaczało, że doskonale wie, jak zdobyć mężczyznę... Albo nie udawała, i rzeczywiście czuła to, co wyrażała.
W obu przypadkach zaplanowana wcześniej, dwutygodniowa podróż do najbliższego większego miasta zapowiadała się wyjątkowo obiecująco.
Ciemnowłosemu przeszło jeszcze przez myśl, że powinien chyba powiedzieć o czymś ważnym, ale zdecydował, że to może poczekać. W końcu od czasu do czasu mógł sobie pozwolić na chwilę zapomnienia. A dokładniej, na piętnastominutowe "zapomnienie".

* * *

- Hm, kotku, jest problem - mruknął Mike.
- Hmmhhhhmm? - zdziwiła się leżąca na nim Amanda.
- Wiedziałaś, że twój tatusiek to psychol?
- To nie jest mój ojciec - warknęła. - I wiem, że to szajbus. Normalni ludzie nie dobierają się do swoich przybranych-
- Nie o to mi chodziło - przerwał jej. - On jest uzależniony od takiego narkotyku Psycho.
- On w ogóle dużo bierze. A to coś zmienia?
- Aha. Psycho powoduje twardnienie skóry, tak bardzo, że staje się niemal kuloodporna.
- Niemal... Nie chcesz chyba powiedzieć...
- Nie zabiłem go. Pocisk ledwo go ranił. Dlatego przez cały dzień ukrywałem się przed jego ludźmi.
Na chwilę zapadła nieprzyjemna cisza.
- Ale... Uciekniemy jakoś, prawda?
- Coś wymyślę, nie martw się... Mam taki jeden głupi pomysł...

* * *

- Steve? Słyszysz mnie? - głos Richardsona głucho rozbrzmiewał z "urządzenia komunikacyjnego", czyli metalowej rury biegnącej z biura szeryfa do pomieszczenia piętro niżej.
- Tia, szefie - odparł leżący na krześle mężczyzna.
- Leć do strażników przy południowej bramie i każ im tu przyjść
- Wszystkim?
- Tak, niech każdy z nich się tu zgłosi.
- Ale dlaczego? - Steve nie nauczył się jeszcze, że rozkazy się wykonuje, a nie dyskutuje o nich. - To nie ma sensu. Nie można z tym zaczekać do rana?
- Idź, nie gadaj! - dało się słyszeć po chwili z rury. - To nie jest mój kaprys, mam... miecz na gardle.
- Ta jest, szefie... - zawahał się. - Nie mówi się przypadkiem "Mam nóż na gardle", a nie "miecz"?
- Steve, sp*******j do tej cholernej bramy! - ryknął szeryf, jakby zmienionym głosem i zaniósł się głośnym kaszlem.
- Jak ich tu nie będzie za dziesięć minut to jesteś trup! - krzyknął jeszcze szeryf, po czym chyba upadł.
- Co te narkotyki robią z człowieka... - mruknął pod nosem Steve, nieśpiesznym krokiem idąc do posterunku przy bramie.

* * *

- Nie zabiłeś go?! - wrzasnęła, gdy tylko jej o tym powiedział. - W takiej sytuacji?!
- Nie mogłem - odpowiedział ciemnowłosy. - To nie byłoby... właściwe.
- Właściwe?! A było właściwe, kiedy on... on... - uczucia Amandy stały się zbyt silne, aby mogła je wyrazić słowami. Pomogła sobie potężnym uderzeniem w policzek mężczyzny.
- Kochanie - odparł po chwili Mike, rozmasowując piekącą twarz. Miał nadzieję, że może tak do niej mówić. - Ja go szantażowałem. Powiedziałem, że jak nie zrobi tego i tego, to mu utnę łeb. I on zrobił to, to i to w nadziei, że pozwolę mu żyć.
Amanda spojrzała na niego z wyraźną dezaprobatą.
- Teraz, jeśli po tym wszystkim jednak uciąłbym mu ten jego łeb, to jakby to wyglądało? - kontynuował ciemnowłosy tonem wykładowcy. - Rozniosło by się, że facet współpracował, a w nagrodę go utrupiłem. Potem inni, będąc w podobnych sytuacjach, nie zaufaliby takim jak ja, bo sądziliby, że i tak zginą.
Dziewczyna patrzyła na niego jak na kompletnego idiotę, po chwili jednak po części się z nim zgodziła. (W myślach. Nie powiedziała tego głośno.)
- A nie wpadłeś na to, że Richardson będzie nas teraz ścigał? - Amanda nie kryła zdenerwowania.
- On? Ścigał?? Ten tchórz??? - Mike zaśmiał się donośnie. - Przecież on będzie robił w gacie na samą myśl o tym, co mogłem mu tym mieczem zrobić i, wierz mi, nie będzie myślał o zemście.
- Ale... - zaczęła, nagle milknąc. Dlaczego ona wrzeszczy na faceta, który ją uratował, który jej pomógł... Był jednym, który nie postąpił według utartego schematu a'la samolot - przylecieć-przelecieć-odlecieć.
To znaczy postąpił według schematu - poprawiła się, uśmiechając się do świeżych wspomnień. Tyle że w ostatnim punkcie "odlatuje" razem z nią...
- Nieważne - stwierdziła. Przytuliła się do Mike'a i pocałowała go. - To kiedy dojdziemy do tego miasta?
- Za dw- chciał odpowiedzieć ciemnowłosy, ale niespodziewanie kaszlnął. - Za trzy tygodnie. Nie musimy się śpieszyć...

  /do góry/ Ilor 
__ 17 __
 

Radiated Copyrights 2001 by Przemek "Kazul" Ligner All rights Reserved.