Pielgrzym. Przez pustkowia... Część I
- Po prawdzie, to ja powiem, żebyśmy go zostawili. Bez winy, czy inszego powodu, to on na pewno nie dynda.
Starszy traper zamyślił sie przez chwilę, charknął i splunął na nagrzaną ziemię. Ślina zaskwierczała, stykając się z podłożem.
- Gówno prawda - stwierdził po krótkiej chwili namysłu posiwiały myśliwy - Ty po prostu, o swoja własną dupę sie boisz, Graham. Przyznaj się lepiej, że ze strachu robisz pod siebie, bo co by było, jakby przyszli ci, co go na pożywkę geckonom zostawili. Oj, by się im to chyba nie za bardzo spodobało, jeszcze by się rozeźlić mogli...
Graham milczał. Starszy myśliwy znów splunął siarczyście.
- Bo widzisz, cycu, oni pewnikiem duże spluwy mają, jeszcze tu przyjdą i zemścić im się zechce...
Graham milczał nadal. Po krótkiej pauzie, plwociny znów zasyczały, upadając z impetem na rozpalony piach.
- A co my byśmy wtedy zrobili? Ano, bronili się!
- Ale...
- Żadnych ale! Strzelbę masz ?!? - Graham przytaknął - Oczy masz ?!? No to widać, do strzelania ci chyba nic nie brakuje. Tylko weź się jeszcze między nogami capnij, czy ci jaj nie brakuje! Bo widzisz, możesz sobie i mieć strzelbę, ale jak "cojones" zabraknie, to się na nic te rzeczy zdają!
- Nie, Andrew, źle zrozumiałeś...
- Oj, ty się nie martw, dobrze zrozumiałem.
- Ghmmmnmn... - wisielec spróbował się odezwać, jednak spękane i wysuszone słońcem usta opuchły i nie chciały sie otworzyć.
- Dobra, młody. Ściągnij go, bo jakbyś tak za ramiona dyndał z drzewa przez dłuższą chwilę na słoneczku, podgryzony przez gekony, to by cię nasze gadanie, też do szału doprowadziło.
Ostrze noża przez chwilę piłowało sznur, po czym ten z trzaskiem zerwał się. Wiszący, jeszcze przed chwilą, człowiek runał w dół, wydając przy upadku głuchy łoskot.
***
"Cierpienie uszlachetnia."
Gówno prawda. To jeden z najbanalniejszych, najbardziej wytartych sloganów, powtarzanych z zatrważającą częstotliwością głównie przez tych, którzy cierpienie od czasu, do czasu widzieli, może nawet ich kiedyś w drobnym stopniu dotknęło, ale raczej dogłębnie zapoznać się z jego znaczeniem nie mieli okazji. I zapewne dlatego, w postapokaliptycznym świecie napromieniowanych pustkowi, stwierdzeniem tym, z upływem czasu, szafowało coraz mniej ludzi - że o przedstawicielach innych ras inteligentnych nie wspomnę.
Fałsz powyższego stwierdzenia, nigdzie nie był bardziej widoczny, niż w zachodniej części Nory. Cierpienia na pewno tu nie brakowało, za to ze świecą szukać jakichkolwiek przejawów szlachetności, której - według znanego frazesu, powinno być aż nadto.
Narkomani cierpieli z głodu narkotycznego, resztę gnębił zwyczajny głód, parę ludzi cierpiało, będąc zbyt słabymi, by się bronić przed nadgryzającymi ich w zaułku szczurami. Członkowie gangów cierpieli z odniesionych w walce z wrażymi frakcjami ran, lub z powodu śmierci kamratów. Wreszcie - cierpieli niewolnicy - z powodu braku wolności. I, jakby na złość "życiowym" prawdą, wokół było tylko nieludzkie upodlenie, albo jeszcze gorsze skurwyszyństwo.
w części wschodniej, rzecz jasna, lepiej nie było.
***
Nie pamiętał za bardzo, gdzie był. Nie był też w stanie sobie przypomnieć, na czym spędził ostatnich kilka godzin, dni zresztą też. Jedynym, co czuł, był przeraźliwy ból, rozsadzający od wewnątrz czaszkę, pulsujący i rosnący z każdą chwilą. Suchość w ustach była nie do zniesienia, a gardło piekło i drapało. Chciał coś powiedzieć, lecz zamiast słów, usłyszał niezrozumiały, chrapliwy bełkot. Hałas! Straszliwy hałas, dobiegający do jego uszu z otoczenia, potęgował jeszcze bardziej ból głowy. Spróbował otworzyć nabrzmiałe powieki, lecz natychmiast je zacisnął, poparzone okrutnymi promieniami światła. Czuł, że opuszczają go, i tak już wątłe, siły - jednak zdobywszy się na heroiczny wysiłek, posunął prawą rękę do przodu. Centymetr, dwa centymetry, 3 centymetry... Jest! Dłoń natrafiła na chłodny, walcowaty, twardy przedmiot. Do pierwszej dłoni dołączyła druga, drżąca, dłoń i łącząc siły, objęły przedmiot i powoli, z delikatnością, właściwą karmiącej dziecko matce, wzniosły ku ustom.
Na osobach postronnych, obserwujących to z boku, niemałe wrażnie wywarł fakt, że Karl nie uronił nawet kropli, z mozolnie uchwyconego kufla. Wszystko duszkiem wlał do swego gardła i choć piwo było obrzydliwe w smaku, a do tego pływało w nim mnóstwo bliżej nieokreślonych przedmiotów, spełniło swoje zadanie.
Karl, wyraźnie ożywiony tym życiowym panaceum, poczuł się od razu znacznie lepiej - wracać zacżeły mu siły, hałas wokół zaczął układać się w konkretne dźwięki, zaś bezkształtna paplanina zaczęła tworzyć sensowne, owiązane ze sobą wyrazy. Nawet pulsujący ból trochę osłabł. Ktoś dostawił mu gwint butelki do ust, Karl natychmiast wchłonął jej zawartość. Czuł się już, niemal, zupełnie dobrze, był też w stanie zrozumieć kierowane ku niemu słowa.
- Kupiec, słyszysz? Gdzie pojechał kupiec, z którym wczoraj piłeś? Na pewno coś ci powiedział!
Słowa, które do Karla wypowiedział mężczyzna z blizną na twarzy, pijaczyna doskonale zrozumiał, ale gdy próbował sięgnąć pamięcią do wydarzeń z dnia poprzedniego, natrafiał tylko na nieprzyjemną pustkę. Po kilku kolejnych łykach gorzałki jednak i ona ustąpiła w końcu zbawczej sile alkoholu.
Wszystko się rozjaśniło...
- Kupiec... Kuuupieeec... Hyk! Kupiec to się, chyba, Earl zwał... - powiedział w końcu.
- Jak on miał na imię, to ja wiem. Gdzie pojechał? - mężczyzna z blizną udał zniecierpliwienie, dla wywarcia lepszego efektu. Oczywiście był doskonale opanowany, lecz pijaczyna, nie mógł mieć - i nie miał - o tym zielonego pojęcia. Wysilił więc swoje przterzebione szare komórki... I przed zaczerwienionymi oczyma stanęła mu łysa, spocona, czerwona, wylana tłuszczem twarz kupca, o zwisających, jak u buldoga, policzkach.
***
- Tylko pam... Hy! Pamiętaj, ciicho sza... - powiedział powoli, scenicznym szeptem kupiec Earl, do towarzysza popijawy, kładąc mu rękę na ramieniu. Nie miał z początku chęci stawiać barowemu pijaczynie, kolejnych kolejek, przez myśl przeszło mu nawet samotne obalenie kilku flaszek.
I pewnie zrobiłby to, gdyby nie był człowiekiem z zasadami. A zasadą otwierającą (i jednocześnie zamykającą) Earlowe bushido, było "nie pij nigdy do lustra, alkoholikiem nie jesteś". Z bólem, ale jednak, zareagował w końcu na wołania żulika. W końcu był człowiekiem honorowym, trzymającym się raz ustalonych priorytetów, a nie naginającym reguły konformistą.
Więc, mimo iż serce rozdzielało się na myśl o dość znacznym zmniejszeniu objętości sakwy, przysziadł się w końcu do Karla, oprożniając solidnie kolejne butelki wódki, a gdy podniebienie stało się nieczułe na szlachetne smaki bimbru, wysłuchał mrożącą w żyłach historię o nawiedzających farme duchach. Gdyby nie specyfika zaistniałej sytuacji, zapewne przerwałby wariatowi natychmiast.
- Nooo... Aha... - przytakiwał tylko. Zawsze był dobry z matematyki i bez trudu zauważył związek przyczynowo - skutkowy: im dłużej gadał Karl, tym dłużej Earl pił. To, co mówił, miało znaczenie drugo-, a moze i trzeciorzędne.
Po pewnym czasie słowa pijaczyny zaczęły plątać się, przemieniać powoli w niezrozumiały bełkot, a Earlowi przeszło jakoś ochota na słuchanie delirycznej bajki po raz czwarty (a może i piąty - nie pamiętał dokładnie). Postanowił więc przejąć inicjatywę.
- Wiesz, stary druhu... Ja też ci coś powiem - wykonał palcem gest, żeby Karl zbliżył się do niego i szepcząc, co nie było bynajmniej dla siedziących wokoło najmniejszą przeszkodą w usłyszeniu opowieści lumpa, którą zaczął wygłaszać.
***
- Dziesięć lat temu... - kupiec przerwał sobie na chwilę, w celu osuszenia kolejnego kieliszka, po czym ciągnął dalej... - podjąłem się pewnego bardzo, ale to bardzo poważnego zadania.
- Na specjalne zlecenie generała Bysona, byłego szefa Straży Kryptopolis, szukaliśmy jednego gościa. Feagusson się chyba nazywał. Taa...
Miało się te lata... I myśmy go znaleźli, tylko jeden, co tam z nami był, motał się za bardzo, wrzeszczał o więcej wynagrodzenia za "specjalne ryzyko". No, trzeba wiedzieć, że siepacz to był nie z tej ziemi, nieludzko szybki, nieludzko celny.
- I on się odgrażać zaczął, że nas powystrzela wszystkich, jak mu stawki nie swiększymy. No to, jak on taki cwany - myślimy sobie - no to my go w nocy, za ręce do drzewa przywiązali i pamiątkę na twarzy zostawili, ciby pamiętał, że z umów się wywiązywać trzeba.
- Śmierć? Nie, nie, no co ty, stary. To było, tak tylko, dla nauczki, żeby popamiętał, z kim nie zadzierać.
- No, ale najgorsze w tym wszystkim jest to, żę on przezył...
Co? Oczywiście, że przeżył, przecież to tylko dla nauki było! No i teraz, po 10 latach, dowiaduję się, że on z nauki nic, ciemnota, nie wyciągnął, no i teraz mnie ściga. I dlatego mi tak pilno do Kryptopolis, bo tam się osiedlił ponoć Raves, nie tracę przez to czasu, tylko prościutko do...
- Tal, Raves to był mój kompan. Zabijaka, że aż miło popatrzeć - większego profesjonalisty ziemia nie nosiła.
- Tylko ani pary z ust, bo to jest, mówię ci, wielka tajemnica!
***
- No, czekam - głos człowieka z blizną wyrwał Karla z zamyślenia. Wokół zebrał się juz spory tłumek, złożony z klientów baru. Ustało też rytmiczne stukanie, co znaczyło, że Mama, właścicielka i kucharka lokalu, przestała tłuc mięso szczura na kotlety i sama też wsłuchiwała się w rozmowę.
- Ale... Kiedy ja nie miałem nic mówić...
- Jestem cierpliwym człowiekiem - zęby nieznajomego zacisnęły się. Położył rękę na znajdującym się w kolbie, przytroczonej z lewej strony pasa, ogromnych rozmiarów oksydowanym rewolwerze.
- Kry... Kry... Kryptopolis! - wycedził powoli, przez zęby Karl.
Gdzieś za plecami , obcy usłyszał, z początku tłumiony, chichot, który po chwili miał przemienić się w zupełnie głośny rechot, szydzący z pociesznego pijaczyny.
- Nie życże sobie takiego zachowania w moim lokalu! Usłyszał pan co chciał, wyszydził pan biednego Karla, więc nie musi pan tu dłużej przebywać. A o obsłudze może pan zapomnieć! - wtrąciła się kobieta w średnim wieku, ubrana w zakrwawiony fartuch. Trzymała w lewej dłoni śmiercionośny oręż - tłuczek do mięsa.
Twarda baba, pomyślał człowiek z blizną. Niejeden facet udawałby, że nic nie widzi, nawet gdyby chodziło o jego najlepszego przyjaciela. A ona stanęła murem za zwyczajnym, właściwie obcym, menelem.
W postapokaliptycznym świecie napromieniowanych pustkowi, nie zdarzało się to często.
- Przepraszam, jeśli panią uraziłem - powiedział zupełnie szczerze.
- Ciebie też przepraszam, Karl. Masz tu dychę. Na obiad, nie na chlanie.
Rzucił szybkim spojrzeniem po zebranych i zlokalizował właściciela szyrderczego śmiechu. Szesnastoletniego wyrostka z automatem. Spojrzał mu w oczy i zaśmiał się. Nie ustami, oczywiście. One przez cały czas pobytu nie drgnęły ani o milimetr.Uśmiechnęły sie tylko jego oczy, a w uśmiechu było coś, co sprawiło, że młodzieniec zaczął nerwowo przełykac ślinę.
Człowiek z blizną, nie odrywając od niego wzroku, zaczął deklamować:
- Moim celem nie było, w żadnym wypadku, upodlenie tego tu osobnika. - wskazał na Karla - Aby dalej nie wzbudzać u zebranych niezdrowych emocji, opuszcam lokal.
Mamuśka stała, nic nie mówiąc. Wciągnęła tylko, zaskoczona, powietrze, gdy nagle pośrodku czoła uzbrojonego młodzika, pojawił się czarny wylot długiej, ale to bardzo długiej lufy rewolweru mężczyzny z blizną.
Fala zdumienia przebiegła po zebranych.
"No tak, mogłam się domyslić" - Mama w duchu zaklnęła - "zachowywał się za spokojnie, jak na swój groźny wygląd. Liczyła na spokojne rozwiązanie sytuacji, a tu bez rozlewu krwi się nie obędzie. Jak zwykle, zresztą.
W sali panowała niezmącona cisza. Jednakże zakłócil ja po chwili odgłos...
Cieczy kapiącej na posadzkę.
Pod roztrzęsionym ze strachu wyrostkiem rosła coraz większa kałuża uryny, ściekającej po zmoczonych nogawkach. Mielił ustami w górę i w dół, nie będąc w stanie wydobyć z nich żadnego dźwięku.
Zebrani czekali, z niepokojem, na zbryzganie baru krwawiącymi ochłapami przestrzelonej czaszki.
Nic takiego jednak nie nastąpiło.
- Nie było moja intencją ośmieszeni nikogo. ale sam się o to prosiłeś. - powiedział tonem, lodowatym, niczym noc pośrodku pustkowi, przybysz.
Powoli, wymijając osłupiałych bywalców baru, skierował swoje kroki ku wyjściu, kładać na zabrudzonym obrusie ostatniego stolika, brzęczącą sakiewkę.
Wystarczył cichy brzęk unoszonej przez wściekłego gówniarza broni. Ledwie słyszalny, ale jednak. Zanim zdążył podnieść automat do strzału, rewolwer już znajdował się w rękach nieznajomego.
Powietrze rozdarł głuchy, przeraźliwie głośny, rozsadzający bębenki, huk. W powietrzu zpachniało gryżacym dymem i...
Krwią. Chłopaczyna leżał w kałuży własnego moczu, który powoli zabarwiał się w kolor purpury.
Mamuśka spojrzała na bezwładnie leżące ciało. I pomimo tego, że ewidentnie sam był sobie winien, w spojrzeniu tym był ból i może nawet współczucie. Mamuśka zapewne widziała już setki trupów, jednakże cierpiące oczy nie zdradzały żadnych przejawów zoobojętnienia.
- Gdy się ocknie, powiedźcie mu, żeby nie winił Pilgrima za to, co mu zrobił, tylko niech się lepiej zastanowi, czego go ta lekcja nauczyła - powiedział, znów kierując się ku wyjściu, męźczyzna z blizną, nazywającym siebie Pilgrim.
- Jak to, "się ocknie"?
- Przecież go nie zabiłem. Odstrzeliłem mu płotek lewego ucha, stąd ta krew. Chłopak zemdlał. Mamuśka przez chwilę stała, jak wryta, reszta klientów, która zdążyła ukryć się za stolikami, oczekując długiej wymiany ognia, wyłoniła się zza prowizorycznych osłon.
I stwierdziła, że Pilgrym mówił prawdę.
Karl spytał przybysza nieśmiało:
- A co byb było, jakby on zdąrzył strzelić?
Mężczyzna z blizną ztrzymał się na chwilę i nie odrywając głowy, powiedział:
- Primo. Nie zdążyłby. Secundo - przyjżycie się jego broni. To byłaby zupełnie niepotrzebna śmierć.
Wyszedł.
***
Obserwująco to z bezpiecznego dystansu Carlisle podeszła do, leżącego obok bezwładnego młodzieńca, automatu. Podniosła go powoli i dokładnie się mu ptzyjrzała. Oręż był pistoletem maszynowym, modelem uwielbianym przez handlarzy narkotyków. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł od rusznikarza. Waga zdradzała, że magazynek był pełny. W dodatku, w 10 sekund pistolet wystrzelałby 60 pocisków. W wypadku zaciśnięcia palców, co często zdarza się w wypadku nagłego zgonu, opustoszałby cały magazynek - z opłakanym skutkiem dla otoczenia.
I dla nieznajomego.
Carlisle zaklneła pod nosem, co nie zdarzało się często. Broń była zabezpieczona. Gdy zdała sobie sprawę z tego, co to znaczyło, z jej ust wydobyło się kolejne soczyste "kurwa mać". Nie widziała, aby Pilgrim komukolwiek się przyglądał, czy chociażby zawiesił na kimś wzroku, wchodząc do baru.
Oprócz Karla.
Tym większą tajemnicą było zatem, jak do jasnej cholery, on to zauważył ?!?
Nie czas na namysły, pomyślała. Chwyciła swój, oparty o ścianę, karabin snajperski i wyszła bez słowa. W końcu kontrakt, to kontrakt, a ona miała opinię solidnej firmy.
***
Droga z Nory do Kryptopolis trwała tydzień z okładem. Dla mieszkających na farmach, albo w zbudowanych na gruzach dawnych metropolii miastach i osadach, dystans ten wydawał się odległością niemożliwą do przejścia, dla grup mniejszych, niz 30 uzbrojonych po zęby zabijaków, wiodących z sobą w dwukołówce, ciągniętej przez brahminy, sporych rozmiarów beczułkę z wodą.
Kolejne tyleż popularne, co fałszywe stwierdzenie.
Nie dało się ukryć, że Pilgrim nie był drobną armią, ani nie taszczył ze sobą klkudziesięciu litrów życiodajnego płynu. Nie miał nawet dalekosiężnej broni maszynowej, z zamontowanym pod lufą granatnikiem i celownikiem noktowizyjnym.
Oczywiście obiegowa opinia na temat bezpieczeństwa trasy: Nora - Kryptopolis, nie była akurat przesadzona.. Pierwszym i chyba najpoważniejszym zagrożeniem byli grasujący na szlaku bandyci wszelkiej maści - od Highwaymanów, przez Raidersów, na zwykłych oprychach kończąc. Niektórzy z nich śledzili podróżników już od miasta, na odległość uniemożliwiającą ucieczkę, ale nie będącą przeszkodą dla obładowanego łupami człowieka, w powrocie do domu. Tego typu bandyci byli z reguły słabo uzbrojeni i niezbyt liczni, za ofiary upatrywali sobie najcześciej samotnych i słabych podróżników. Tylko, że po demonstracji w barze "Mum's", najwyraźniej nikt nie wziął Pilgryma za bezbronnego słabeusza, gdyż opuścił zasięg ich działaniu już wczoraj. Co bynajmniej nie znaczyło, że mógł odetchnąć z ulgą.
Teraz bowiem zaczynał się obszar działania band znacznie liczniejszych, lepiej uzbrojonych i zorganizowanych. Dość silnych, by być zagrożeniem dla słabiej bronionych karawan. Na szczęście część z nich (band, nie karawan) nie niepokoiła samotnych podróżników, jako niewartych wysiłku. Inne grupy atakowały tylko bezbronnych - gdyż wiadome byo, że zastrzelony w wypadku starcia zosatć mógł, góra jeden, napastnik. ale każdemu z nich przychodziła nagle niepokojąca myśl: "a co, jak to będę ja?". Nietety, oba wymienione wyżej zjawiska były niezmiernie rzadkie, wręcz niespotykane. Podróż już trwała drugi dzień, na razie bez niepokojących objawów.
Komentarz: Na razie zamotane jest. Pildrym jedzie za kupcem, kupiec jedzie do Kryptopolis, a za Pilgrymem idzei Carlisle. W części następnej się do rozjaśni
|