< POSTKULTURA | << SERIALE
The Walking Dead

Plakat serialu 'The Walking Dead' The Walking Dead
Produkcja: USA 2010
Reżyseria: Frank Darabont i inni
Obsada: Andrew Lincoln, Sarah Wayne Callies, Jon Bernthal, Jeffrey DeMunn, Laurie Holden i inni
Zdjęcia: David Tattersall
Muzyka: Bear McCreary
Ilość odcinków/serii: 1 seria (9 odcinków); 2 seria (premiera przewidywana na październik 2011)
Linki: Trailer.

Amerykański serial to wieloletnia tradycja zaoceanicznej (a przez to i światowej) telewizji, starająca się połączyć w sobie artystyczny sukces z komercyjnym "trzepaniem kasiory". To pierwsze z reguły jest wtórne wobec tego drugiego, które zależy od wpływów z reklam dla stacji produkującej dany tytuł. Te zaś zależą od oglądalności, na którą składa się ciekawa historia, dobrze zarysowani bohaterowie oraz oczywiście to COŚ, co sprawi, że widz przywiąże się do serialu i będzie śledził kolejne odcinki.

To w teorii, bo w praktyce kiedy jakiś serial osiągnie sukces i nie zostanie zawieszony/zdjęty po pierwszej serii (tzw. sezonie), to następuje walka o utrzymanie jak największej oglądalności przy jak największej ilości nakręconych odcinków. Plącze i gmatwa się losy bohaterów, mnoży i otwiera nowe wątki, nie zamyka i nie wyjaśnia starych. Kuriozum takiego czegoś to np. Dynastia, którą jako dzieciak do pewnego momentu nawet z zaciekawieniem oglądałem. Oczywiście mówimy tu o serialach przedstawiających ciągłą historię, a nie pojedyncze odcinki połączone ze sobą tymi samymi bohaterami oraz luźno prowadzoną, główną osią fabularną.

Takim serialem, który śledziłem, a który definitywnie wyleczył mnie z ich oglądania, było Z archiwum X. Pierwsze pięć serii to oczywiście klasyka telewizyjnego kina grozy, tajemnicy, mistyczności, rządowych spisków, układów - wszystkiego czym żyła Ameryka i świat w postzimnowojennym, ostatnim dziesięcioleciu XX wieku. Kulminacją był pełnometrażowy film, który miał wszystko wyjaśnić, a nie wyjaśnił nic, zaś twórcy dalej ciągnęli tę bułę, kręcąc coraz bardziej kuriozalne i powtarzające się schematami odcinki. Oczywiście ku zadowoleniu głównych aktorów, którzy dostawali za każdy sporą gotówkę. A sens i logika, nie mówiąc już o klimacie, dawno zostały zatracone.

Piszę to wszystko, gdyż nie śledziłem informacji o serialu The Walking Dead, zniechęcony także sporadycznymi kontaktami z produkcjami ostatnich lat jak Jerycho oraz Kroniki Sary Connor. Zwłaszcza ten pierwszy tytuł trącił serialową sztampą na kilometr. Główny bohater ma na koncie grzechy z przeszłości, widz musi poznać dylematy uczuciowe pozostałych bohaterów, całość zaś spowija wątek WIELKIEJ TAJEMNICY, którą widz rozwikła w następnych odcinkach - tak może brzmieć opinia zgryźliwa. Cyniczna zaś tak, że scenarzyści z polecenia producentów maksymalnie jak to tylko możliwe rozpoczęli masę wątków, które można by plątać, gmatwać oraz rozlatać na kolejne, byle tylko kręcić trzecią, czwartą, piątą oraz szóstą serię. W końcu to tylko biznes.

Jaki jest więc serial The Walking Dead - przechodząc już do sedna sprawy? Został on oparty na komiksie, noszącym taki sam tytuł - i tylko tyle o tym wiem. Nie mogę więc porównywać serialu do papierowego pierwowzoru, który przedstawia historię oklepanej i ogranej w kulturze masowej inwazji zombie. Oczywiście na Stany Zjednoczone, a i zapewne cały świat. Znacie? Znamy. No to posłuchajcie - bo jak wszyscy, tak i fani klimatów postapokaliptycznych "lubią te przeboje, które znają". A jednak sztampa tak łatwo nie zalewa nam tego obrazu, co zapewne jest też skutkiem dość specyficznej tematyki jaką są zombie. Mimo ich nierealności i zdecydowanej fantastyczności, inwazja żywych trupów może być dobrą bazą do pokazania survivalowych aspektów przetrwania i walki z czymś, co się stało karykaturą, pamfletem naszej konsumpcyjnej cywilizacji i ludzi. Wystarczy tylko chcieć i umieć.

Głównym bohaterem jest policjant z małego miasteczka pod Atlantą, który zostaje postrzelony w czasie akcji i traci przytomność na dłuższy okres czasu. Budzi się w opuszczonym szpitalu, w którym na korytarzach leżą zwłoki zastrzelonych żołnierzy, pacjentów oraz personelu medycznego. Podchodzi do zablokowanych łańcuchem drzwi, na których ktoś napisał nie otwierać, martwi w środku. Zbliża się i nagle jedna, potem druga, trzecia i kolejne łapy wysuwają się ze szpary między nimi, starając się dosięgnąć naszego policyjnego chwata, który stoi w otępieniu i szoku, z przysłowiową gołą - bo odzianą jedynie w szpitalną kapotę - dupą. W końcu udaje mu się wyjść na zewnątrz, a tam zastaje go całkowicie zmieniony świat.

To co tu jest takiego sztampowego lub może nie jest - zapytacie. Odpowiem, że sztampowo do końca nie jest, choć niestety widać, że scenarzyści mocno miotali między ogólnie przyjętą, serialową poprawnością polityczną, próbą ukazania survivalowego aspektu epidemii zombie oraz maksymalnym odświeżeniem koncepcji serialu. Głównym bohaterem jest więc dzielny policjant, który został rozdzielony ze swoją rodziną. Żona jednak nie jest wierną, "amerykańską Penelopą" i dość szybko znajduje pocieszenie duchowe (cielesne też) w ramionach partnera swojego męża z jego pracy (czyli również policjanta). Coś kobita za szybko się otrząsnęła z wiadomości o śmierci męża, skoro od pojawienia się zombiaków mógł minąć niecały tydzień lub trochę ponad. A tyle czasu musiało upłynąć, gdyż nasz główny bohater nie mógł leżeć w śpiączce w szpitalu, odłączony od aparatury oraz pozbawiony opieki, na tyle długo, by żona uznała, że warto powierzyć opiekę nad sobą komuś innemu. Chyba, że "smażyła frytki" już wcześniej... Ale to widz musi już sobie dopowiedzieć sam.

Poprawność polityczna oczywiście musiała zagościć do obsady serialu, ale tutaj jego twórcy nie poszli do końca po prostej linii. Choć główny bohater to szczupły brunet, to żona nie jest blondynką - jak byśmy się mogli tego spodziewać - ale brunetką. Konkurentem w spełnianiu małżeńskich obowiązków jest lekko śniadawy osobnik, zaś w ekipie ocaleńców znajdzie się miejsce dla rezolutnego przedstawiciela rasy żółtej, "hip-hopowego" czarnoskórego mężczyzny, czarnoskórej urzędniczki, dwóch białych braci "rednecków" (co jeżdżą pick-upem i chodzą w koszulach bez rękawów), zahukanej żony bitej przez męża, rodziny Meksykanów oraz oczywiście - ponad 30 letniej blondynki, zapewne po przejściach, mającej młodszą siostrę. Całości dopełnia staruszek, który przy obu paniach odnalazł sens życia w tym całym zombiaczym burdelu. W trakcie serialu możemy łatwo określić, kto z nich "odpadnie z zawodów" i stanie się pokarmem dla "szwędaczy" (bo tak bohaterowie nazywają żywych truposzy), kto będzie musiał podjąć trudne decyzje oraz między kim narodzą się potencjalne konflikty. Obsada żywcem wyjęta z pierwszego, wziętego z brzegu serialu, jakich co roku powstają w amerykańskich telewizjach dziesiątki, bez ogranych czy opatrzonych nazwisk.

A jednak coś sprawia, że mimo kotłoczących się ze sobą - jak pod dywanem buldogi - banału i sztampy ze "świeżością" i potencjałem zombiaczej tematyki, The Walking Dead ogląda się dobrze, czasem nawet z zapartym tchem. Może dlatego, że bohaterowie nie są mimo wszystko "badassami pustkowi", co wszędzie byli i wszystkich znają. Choć liderami ocalałej grupy zostają obaj policjanci, to jednak między nimi tli się zarzewie potencjalnego konfliktu o kobietę, żonę jednego z nich (a być może kochankę drugiego, która postanowiła wejść na dobrą drogę). Do tego problemem jest brak broni, wystarczającej amunicji do niej oraz żywności. Nie mówiąc już o bezpiecznym schronieniu na noc.

Mimo to coś szwankuje w narracji serialu, w budowaniu wizji ludzi, którzy za wszelką cenę chcą przeżyć. Pierwsze odcinki dobrze spełniają te zadanie (zwłaszcza drugi), do tego nie ma nadmiernej rozbudowy nowych wątków. Wraz z szóstym, ostatnim odcinkiem pierwszej serii, główna historia, etap w życiu grupy ocalałych zostaje zamknięty. Mimo to jednak górę - zwłaszcza w odcinku piątym - bierze serialowa ckliwość i operomydlaność. Coś, czym twórcy The Walking Dead tak dobrze operowali od początku, pokazując nam losy ludzi doświadczonych przez los (zabicie kogoś z rodziny, zmienionego w zombiaka, doświadczeniem jednak jest), w końcówce wymyka im się z rąk. Konieczność wykorzystania ograniczonego zapewne przez kryzys budżetu, brak pomysłów, naciski producentów by odkręcić trochę śrubę, bo się zrobiło za mrocznie, ponuro, za poważnie?

Cokolwiek to było, widz średnio orientujący się postapokaliptycznych realiach zostawi serial The Walking Dead z mieszanymi uczuciami. Nietypowo zapowiadający się początek został zasłonięty przez sztampową końcówkę. Jeśli więc w następnych odcinkach zobaczymy to samo, co w poprzednich tylko bardziej, albo co gorsza serial wejdzie na ustalone tory telewizyjnych produkcji, to większych nadziei nie ma co mieć. Jednak gdy zostaną wprowadzeni nowi bohaterowie, amplituda nielogiczności nie przekroczy akceptowanego minimum, to jest szansa, że The Walking Dead nie stanie się kolejnym serialem, nadawanym po 21:00 na Polsacie. Oczywiście pod warunkiem, że producenci będą chcieli łożyć pieniądze na kolejne odcinki.

Póki jednak co, The Walking Dead na pewno warto zobaczyć, choćby po to, by "przetestować" swoją wiedzę z zakresu postapokaliptycznego survivalu, wyłapać zapożyczenia z innych dzieł czy sprawdzić się w tropieniu bzdurek, którymi każda produkcja zza oceanu musi być upstrzona. W końcu ile mamy seriali w klimatach, a ile z nich jest o zombiakach?

© 2011 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << SERIALE