< NAUKA I TECHNIKA | << PROMIENIOTWÓRCZOŚĆ
Śmigłowce nad Czarnobylem

Ilustracja do tekstu 'Śmigłowce nad Czarnobylem'

Od 26 kwietnia do 5 maja 1986 roku szef sztabu sił powietrznych obwodu wojskowego w Kijowie, generał lotnictwa Nikołaj Antoszkin bezpośrednio nadzorował działania połączonej grupy lotniczej, która została przydzielona do usuwania skutków katastrofy jądrowej w Czarnobylu. Zorganizował on zrzuty ponad 5 tysięcy ton różnych materiałów, jak i osobiście kilka razy dziennie sam wykonywał loty. Za odwagę i bezinteresowność podczas likwidacji otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.

Nikołaj Timofiejewicz wspomina:

- Dwadzieścia lat temu, 26 kwietnia 1986 r była sobota. Pod rozkazami mojego dowódcy, ja jako jego zastępca byłem w domu. Miałem dyżur telefoniczny w tamten weekend. Wczesnym rankiem zostałem poinformowany ze stanowiska dowodzenia, że ​​lokalne władze proszą o helikopter w rejon Czarnobyla, coś się tam wydarzyło. Podobne prośby o użycie helikopterów wojskowych w nagłych przypadkach pojawiły się już wcześniej. Na pierwszy rzut oka mogło się to wydawać kolejny zgłoszeniem rozwiązania palących problemów. Wtedy miałem już niepokojące przeczucie. Wystartowaliśmy Mi-8 z Boryspola z załogą kapitana Wołodina. Do Czarnobyla jest około 120 km, około pół godziny lotu. Tak miał miejsce pierwszy lot w rejon Czarnobyla.

BLASK NAD REAKTOREM

W porze obiadu zostałem wezwany do sztabu okręgu. Przybyłem szybko. Spotkałem podekscytowanego generała Anatolija Dmitriewicza Fomina, który w tym czasie pełnił funkcję dowódcy wojsk rejonu kijowskiego. Powiedział, że nastąpiła katastrofa w elektrowni jądrowej, nasze lotnictwo może być potrzebne. Bez zwłoki musimy dostać się tam i wszystkiego dowiedzieć się na miejscu. Zasadniczo nie miałem żadnego konkretnego zadania. Mówiono tylko, że poleci tam komisja rządowa, a ja otrzymam bardziej szczegółowe instrukcje już w Czarnobylu. Mój dowódca, generał broni lotnictwa Nikołaj Pietrowicz Kriukow, również przybył do sztabu okręgu. Jego zdanie było takie same: „Nikołaju Timofiejewiczu, spośród moich zastępców nie ma nikogo, z wyjątkiem ciebie (tego dnia nie było ich w Kijowie). Czasu jest mało, wyrusz natychmiast. Za dzień lub dwa zastąpimy cię”. Ustalili, że pułkownik Kusznin, szef wojsk chemicznych, wyruszy ze mną jako specjalista.

Razem z Kriukowem opracowaliśmy wstępne rozwiązanie: przeniesiemy pułk śmigłowców z Aleksandrii do Szkoły Lotniczej w Czernihowie. Lotnisko to było najbliżej Czarnobyla. Zadanie pośpiesznej relokacji zostało powierzone zastępcy dowódcy pułkownikowi Niestierowowi i dowódcy regimentu śmigłowców, pułkownikowi Sieriebriakowowi. Na chwilę wróciłem do domu, żeby się przygotować. Zabrałem minimum rzeczy osobistych i na wszelki wypadek mój ekwipunek przeciwchemiczny. W końcu sytuacja była całkowicie niejasna. Uzgodniłem telefonicznie z Kuszninem, gdzie go odbiorę samochodem. Teraz, przypominając sobie nasze spotkanie, żałuję, że wtedy nie zabrałem ze sobą radiostacji. Nie mogłem przewidzieć, że już następnego ranka będzie mi tak bardzo potrzebna.

Przybyliśmy do Czarnobyla wieczorem przed zachodem słońca. W Miejskim Komitecie Partii nikogo nie zastaliśmy. Jak powiedział mi dyżurny milicjant, wszyscy włodarze są już w Prypeci (14 km stąd). Ruszyliśmy dalej. Słońce zaczęło zachodzić. Patrzymy, a przed nami czerwona poświata, a na jej tle - ogromny stożek dymu sięgający wysoko w niebo. Szczerze mówiąc, na widok takiego spektaklu dostaliśmy gęsiej skórki. Później dowiedzieliśmy się, że strażacy ugasili ogień tylko wokół reaktora, a wewnątrz niego nadal płonęło około 2,5 tysiąca ton grafitu i innych substancji.

Ilustracja do tekstu 'Śmigłowce nad Czarnobylem'
Mi-8 na lotnisku w Malejkach.

Przy wjeździe do Prypeci włączyliśmy dozymetr DP-5. Wjechaliśmy do miasta, a strzałka urządzenia ruszała się - co oznaczało, że ​​tło promieniowania jest większe. Na południe od stadionu wskazówka urządzenia drżała coraz mocniej. W końcu razem z towarzyszem dotarliśmy do celu. Na miejscu obecni już byli generał Pikałow, dowódca wojsk chemicznych ZSRR, oraz generał Iwanow, pierwszy zastępca szefa obrony cywilnej kraju. Zgodnie ze zwyczajem przedstawiłem się im. Wysłali mnie do szefa komisji rządowej - wiceprzewodniczącego Rady Ministrów ZSRR Borysa Szczerbinę. Jego rozkaz był krótki: „Potrzebujemy teraz waszych helikopterów”. Poinformowałem, że śmigłowce nie mogą latać w nocy nad reaktorem. Jednak do rana cały pułk będzie miał bazę w Czernihowie, a kilka z nich będzie tutaj latać.

Tej nocy na trasie lotu z Aleksandrii do Czernihowa warunki atmosferyczne były gorsze niż kiedykolwiek: burza z piorunami i niskie zachmurzenie. Jednak piloci byli w stanie pokonać tę trasę. Wciąż się zastanawiam jak im się udało. Przyleciał cały sprzęt: zarówno Mi-6, jak i Mi-8. Wykonali dobrą robotę, te załogi to byli prawdziwi profesjonaliści. Niedawno wrócili z Afganistanu. Zostali natychmiast wysłani do Czarnobyla.

W środku nocy z wielkim trudem udało mi się przedostać do pułku, chcąc dopilnować aby pierwsze śmigłowce przysłano tu wczesnym rankiem. Nie miałem żadnego sprzętu radiokomunikacyjnego i nie było też skąd go wziąć. Dlatego telefonicznie wyjaśniłem załogom, że spotkam się z nimi przy klombie w pobliżu molo. Wybrałem dobry punkt orientacyjny. Zaznaczyłem tylko: gdy piloci zobaczą, jak macham generalską czapką, to znak że mogą lądować. Wyszukałem bezpieczne miejsce do siadania, sprawdziłem, czy w pobliżu nie ma żadnych drutów wysokiego napięcia ani innych niebezpieczeństw. Byłem pewien, że przylecą doświadczone chłopaki - poradzą sobie. Wydałem też rozkaz zabrania ze sobą zestawów radiostacji.

PRZEZ TYSIĄC RENTGENÓW

27 kwietnia gdy tylko słońce wstało, nad Prypecią pojawiły się dwa Mi-8. Były pilotowane przez Niestierowa i Serebrjakowa. Helikoptery były potrzebne do wsparcia działań komisji rządowej. Natychmiast rozpoczęli loty z grupami specjalistów. Tylko z powietrza można było zobaczyć, co się stało z reaktorem, i co działo się wokół niego.

Na zalecenie naukowców komisja rządowa postanowiła szczelnie zasypać RBMK-1000 ochronną warstwą piasku. Ale nie było innego sposobu, jak zbliżyć się do uszkodzonego energobloku z powietrza. Dlatego natychmiast powierzono mi zadanie jak najszybszego zrzutu piasku z helikopterów w płonący krater. Komisja miała obawy, że wydarzy się coś nieprzewidzianego. Gdy zaczniemy rzucać piasek, mogą pojawić się nowe wyrzuty, a te całe błoto spadnie na ludzi.

Jednak byliśmy w pełni przygotowani do pierwszych lotów. Udoskonalono sposób zrzucania worków wypełnionych piaskiem i gliną. Materiał sypki został zabrany bezpośrednio na brzegu przy molo, obok miejsca lądowania helikopterów.

Pierwsze rzuty były wykonywane z Mi-8. Aby trafić w cel, pilot musiał zawisnąć nad kraterem. Technik, przywiązany liną w przedziale ładunkowym, zaciągnął worek do drzwi i wrzucał go do płonącego otworu. Ciskał tak sześć lub siedem worków, wszystkie w piekielnym gorącu. Na wysokości zrzutu (200 m) temperatura wynosiła 120–180 stopni Celsjusza. Promieniowanie było takie, że w DP-5 urywało wskazówkę. Mieliśmy tylko instrumenty, które miały skalę do 500 rentgenów. Teoretycznie obliczono, że na wysokości zrzutu ekspozycja na promieniowanie mieściła się w zakresie 1000 R, lecz w rzeczywistości była 3–3,5 razy większa. Ogólnie w epicentrum poziomy te osiągnęły 10–12 tysięcy R. Po takich dawkach lotnicy wymiotowali. Wpłynęło na to również nieznośne gorąco i obciążenie fizyczne. To była robota z piekła rodem. Aby ułatwić zrzut worki układano na desce. Podnosząc jej koniec jak dźwignię, technik mógł jednocześnie wyładować 2-3 worki. Próbowali także zawieszać wory na prętach lub na zawiesiach zewnętrznych. Metody te były chybione, a ich skuteczność bardzo niska.

Pierwszego dnia nasi piloci zrzucili, w mojej ocenie, 56 ton piasku. Wydawało się, że to całkiem niezły wynik, biorąc pod uwagę, że ósemka [Mi8-przyp. tłumacza] zabiera ograniczoną ilość worków na pokład, a cały mechanizm zrzutu to tylko ludzkie ręce i ramiona. Kiedy wieczorem raportowałem komisji wyniki prac, nie spodziewałem się takiego niezadowolenia. Okazało się, że dla czwartego energobloku cały zrzucony przez nas materiał to tylko kropla morzu. Według naukowców należy zrzucić 5-6 tys. ton. Wydawało mi się, że tutaj jest nierozwiązywalny problem. Wziąłem pod uwagę, że każda osoba w maszynie, podczas jednego lotu, dostaje dawkę 5-6 rentgenów. Tak więc w tej sytuacji zagrożę całemu lotnictwu wojskowemu i nie wypełnię zadania. Zacząłem gorączkowo rozmyślać, co dokładnie należy podjąć? Jak znacznie zwiększyć wydajność? Może użyć Mi-6, ponieważ ma on większy udźwig? Tylko jak go wykorzystać do tak niestandardowych zadań?

POTRZEBA MATKĄ WYNALAZKU

Musiałem eksperymentować na miejscu. Podjęliśmy próbę montowania wózków samozaładowczych lub skrzyń ładunkowych na zawiesiach zewnętrznych. Ponownie z marnym skutkiem. Nagle w mojej pamięci pojawiły się suwnice bramowe. Pamiętałem, kiedy leciałem w pobliżu Odessy, zobaczyłem tam dźwig w porcie opuszczający ogromne ładunki do ładowni w sieciach. Pilnie przesyłam zapytanie do Kijowa: „Czy jest sieć?” Odpowiedź brzmiała „nie”. Oczywiście nie ma sieci. Ciężko myślę, czego jeszcze można użyć. Jest! Spadochrony hamujące. Zapytałem: „Ile mamy spadochronów hamujących?” Odpowiedź: 160–180. Przynieś, to pilnie! Kopuła spadochronu miała kształt krzyża, konieczne było ręczne zszywanie ich krawędzi. Nasi magicy poradzili sobie z tym celująco.

Ładowaliśmy półtora tonowe torby do spadochronów i zaczepialiśmy go do zewnętrznych zawiesi. Od razu praca poszła bardziej produktywnie. Niestety czasze szybko się skończyły. Następnie, na moją prośbę, wyższe władze zwróciły się o pomoc do Sił Powietrznych. Wkrótce do Czernihowa zaczęto dostarczać wojskowymi samolotami transportowymi ogromne ilość spadochronów. Wyobraź sobie: sprowadzono łącznie 14 tysięcy. To z nich zrzuciliśmy do reaktora ponad 10 tysięcy ton. Wraz z nadejściem spadochronów, wydajność wzrosła, jednak problem maksymalnego obciążenia śmigłowców nie został całkowicie rozwiązany. Nie mogliśmy w pełni wykorzystać ładowności maszyn. Wyjaśnię. Spadochrony zostały zamocowane pod helikopterem na specjalnym zewnętrznym zawiesiu. Fabryczna konstrukcja zaczepów ograniczyła liczbę jednocześnie zawieszonych spadochronów. Jeden lub dwa - to wszystko. Okazuje się, że podnosimy ładunek o wadze do trzech ton, chociaż Mi-8MT może unieść aż 5 ton. A nasze śmigłowce wagi ciężkiej, takie jak Mi-6 i Mi-26, mogą udźwignąć znacznie więcej. Wcale nas to nie satysfakcjonowało. Konieczne było wymyślenie czegoś oryginalnego.

Następnie zaproponowałem przerobienie uchwytów ładunkowych. Wykonaliśmy nową podłużną prostą belkę z porządnego metalu, do której przyspawaliśmy duży pierścień. Umożliwiło to zawieszenie do niego kilku spadochronów. Gdy tylko byliśmy w stanie przetestować to innowacyjne rozwiązanie, od razu przekonaliśmy się o skuteczności naszego planu. Ponadto zrzut spadochronu stał się bardziej praktyczny. Momentalnie ruszyła produkcja tych prostych konstrukcji w fabrykach w: Kijowie, Czernihowie i Czarnobylu. Nawiasem mówiąc, nasze mechanizmy są teraz eksponatami Muzeum Sił Powietrznych w Monino.

Ilustracja do tekstu 'Śmigłowce nad Czarnobylem'
Śmigłowiec Mi-26 na czarnobylską elektrownią.

W wyniku wzrostu liczby jednocześnie podnoszonych spadochronów zaczęliśmy efektywniej wykorzystywać ładowność śmigłowca. Na Mi-6 ładowano 6-8 ton, a na Mi-26 do 12-15 ton. Łączne wyniki zrzutu piasku rosły z godziny na godzinę, z dnia na dzień. Jednak nagromadzenie warstwy piasku spowodowały nieoczekiwany wzrost temperatury w uszkodzonym reaktorze. Naukowcy martwili się: co mamy robić? Sytuacja ponownie stała się krytyczna. Kazali przestać wyrzucać piasek, rzucać tylko ołów. Potrzebowaliśmy ołowianego bombardowania reaktora. Łatwo było powiedzieć, ale rozwiązanie nie okazało się aż takie proste. Mieliśmy problemy, kiedy zaczęliśmy przenosić ładunki metalu w dotychczasowy sposób. Były to różne płaskowniki, grube i cienkie płyty, a nawet worki ze śrucinami. W większość jednak były to pręty ważące 40-50 kilogramów. Ich ostre krawędzie podczas transportu przedzierały materiał czaszy, a ładunek wysypywał się. Było to również niebezpieczne dla osób pracujących na ziemi.

Zasadniczo problem z transportem ołowiu wymagał radykalnie nowego rozwiązania. Żołnierz obsługi naziemnej skłonił mnie do myślenia. Powiedział tylko: „Towarzyszu generale, jak długo wytrzymuje jeden temblak?” Od razu wszystko stało się dla mnie jasne. Dobra duszyczka, prawie go pocałowałem. Szkoda tylko, że w pośpiechu nie zapisałem jego nazwiska. Wydałem rozkaz: „Odetnij kopułę od zawiesi!”. I następnie powiedziałem jemu: „Pokaż mi, jak zawiązać”. Wziął dysk i szybko przywiązał go dwoma pętlami. W rezultacie okazało się, że na każdej z 28 lin spadochronu mamy obciążenie o wadze 50 kilogramów. To w sumie 1400 kg, dokładnie tyle, ile potrzebujemy. Śmigłowiec wystartował chwiejąc się. Wznosił się normalnie. Jak mówią: konieczne było wymyślenie, obliczenie, wykonanie i natychmiastowe przetestowanie bezpośrednio w działaniu. Zaczęliśmy zrzuty nowym sposobem. Montowaliśmy trochę tych pęków - a to już kilka ton. Na przykład Mi-8MT został przerobiony na 3 zawiesia. Okazało się, że około 4,5 tony, to była właśnie optymalna waga dla niego. Na Mi-26, ile umocowaliśmy, tyle uciągnął. Pragnę zauważyć, że maszyny te, zdolne przenieść do 20 ton na zewnętrznym zawiesiu, sprawdziły się bardzo dobrze w naszej pracy. Kiedy rozwiązaliśmy problem przenoszenia ołowiu, w ciągu jednego dnia mogliśmy zrzucić 1500 ton do reaktora. To było prawdziwe bombardowanie ołowiem.

Pod koniec 30 kwietnia przestało gorzeć w reaktorze. Zgłosiłem to przewodniczącemu komisji. Rankiem pierwszego maja, kiedy przelecieli nad uszkodzonym energoblokiem, ponownie ujrzeli jarzące się miejsce. Musieliśmy kontynuować sypanie warstwy ochronnej. Do godziny 11 osiągnęliśmy wynik, krater był całkowicie zamknięty.

WYLOTY DO BOMBARDOWANIA

Jak już powiedziano, pułk helikopterów Mi-8 i Mi-6, który operacyjnie miał bazę w Czernihowie (przyleciał tam z Aleksandrii), jako pierwszy służył podczas likwidacji katastrofy. Następnie posiłki zaczęły być przerzucane do naszego obszaru z innych eskadr. Na przykład Mi-26 zostały przeniesione z Zakaukazia, eskadra Mi-24RXR pochodziła z Zakarpacia, helikoptery Mi-8 przybyły z Białorusi, po nich sprowadzono kolejne Mi-26. W ramach grupy na początku było prawie 80 maszyn. Stacjonowały one na lotniskach polowych w Czernihowie, Gonczarsku, Owruczu. Odkażanie helikopterów zostało zorganizowane na lotnisku w Malejkach. O ile mi wiadomo, teraz jest tam cmentarz helikopterów. Z eskadry helikopterów z Boryspola korzystałem tylko do dostarczania pasażerów i ładunków z Kijowa. Do fotografii lotniczej użyto również zmodyfikowane samoloty An-30.

Każdego dnia helikoptery latały do trzech miejsc położonych w pobliżu elektrowni jądrowej. Na samym początku lądowiska dla helikopterów znajdowały się w odległości 500–800 m od reaktora. Z uwagi na fakt, że promieniowanie tła cały czas rosło, miejsca musiały być przenoszone coraz dalej. Więc stopniowo przemieszczaliśmy je o 14-18 km. Kiedy zmienił się plan trasy, usunąłem nadmiar śmigłowców z grupy tak aby załogi docierały do ​​celu w ciągłym strumieniu, zamiast 80 pozostało około 30 maszyn. Praca poszła sprawnie. Każde miejsce miało swojego kontrolera lotu i przełożonego z radiostacją, który dowodził obsługą naziemną. Przygotowanie jak i transport zaopatrzenia odbywał się głównie w nocy i dostarczano go z powietrza. Pod koniec dnia helikoptery leciały w celu odkażenia na lotnisko w Malejkach, a stamtąd na lotniska polowe.

Odpowiedzialny za nakierowywanie helikopterów, gdy zbliżały się do zrzutu, był żołnierz na ziemi. Nawiasem mówiąc, był to pułkownik Lubomir Mimka, który był moim kolegą ze szkoły. Stacjonował w hotelu Polesie, około półtora kilometra od reaktora. Dostarczyliśmy mu potężną radiostację i kompas artyleryjski. Bez naprowadzania z wysokości 200 m szansa na trafienie w cel jest prawie niemożliwa. W końcu helikoptery nie są wyposażone w celowniki, które mogłyby bombardować workami zawieszonymi pod kadłubem. Ze względów bezpieczeństwa prawie niemożliwe było przelecieć poniżej 200 m lub zawisnąć nad reaktorem. 140-metrowy komin wentylacyjny górował nad elektrownią jądrową. Ponadto w locie poziomym maszyna nad epicentrum po prostu spadła o 20-30 m. Działo się to dlatego, że z powodu wysokiej temperatury powietrza w tym miejscu gwałtownie zmniejszał się nacisk głównego wirnika, to znaczy siła ciągu helikoptera malała.

Ilustracja do tekstu 'Śmigłowce nad Czarnobylem'
Nikołaj Antoszkin.

Kolejność działań załogi i naprowadzającego wyglądała następująco. Pilot, zbliżając się do celu, prowadzi maszynę dokładnie w tym samym kierunku co hotel wzdłuż linii podejścia. Obserwator, patrząc na helikopter, prowadził go w odniesieniu do punktu orientacyjnego. Gdy helikopter zbliżał się do zakrętu, wydawał wstępne polecenie radiowe, aby się przygotować, a gdy tylko przekroczył linię padała komenda „Rzucaj”. Ładunek odrywał się i opadał na cel. Każdego dnia, w zależności od wiatru, obliczano położenie linii rzutu. Rano załoga rozpoznania wykonała rzut próbny, a obserwator ustalił zasięg według punktów orientacyjnych. Kiedy wszyscy opuściliśmy Prypeć 30 kwietnia, Mimka pozostał na swoim stanowisku bojowym i dalej kierował helikopterami w kolejnych dniach. Oto przykład wysokiej świadomości i wojskowego obowiązku i odwagi.

Oczywiście ci, którzy pracowali w elektrowni jądrowej w Czarnobylu natychmiast po wypadku, byli szczególnie narażeni na promieniowanie. Wojskowi piloci helikopterów wykazywali w tym otoczeniu prawdziwą odwagę i poświęcenie. Dowódca eskadry ppłk. Jakowlew w ciągu jednego dnia wykonał 33 przeloty nad reaktorem. Od samego początku likwidacji skutków katastrofy pułkownik Niestierow, jak mówią przodował. Biorąc to pod uwagę, kategorycznie zabroniłem mu pojawiać się nad reaktorem. Ale po bardzo krótkim czasie znów słyszę jego głos w radiu. Cały czas słuchałem radia. Nigdy nie dopuszczałem do niegrzecznego traktowania podwładnych, a tym bardziej nie akceptowałem przekleństw. Moim bezpośrednim obowiązkiem i troską jako dowódcy była ochrona ludzi przed nadmiernymi dawkami promieniowania.

Oprócz odkażania sprzętu rozkazałem rozstawić łaźnie i natryski na lotniskach. Organizowano pranie dla personelu, codzienną zmianę bielizny i mundurów. Pamiętam, kiedy widziałem cienkie płytki wśród ołowianych produktów przeznaczonych do zrzutu, wydawałem instrukcje, aby umieścić je pod siedzeniami i położyć na podłodze w helikopterach. A same załogi pod tym względem zawsze wykazywały inicjatywę. W samochodzie ciągle miałem pudełka z respiratorami. Wydaliśmy je specjalistom z komisji rządowej przed lotami, ponieważ nie mieli przy sobie żadnych środków ochrony osobistej. Pierwsze cztery dni mojego pobytu w rejonie Czarnobyla musiałem spędzić bez snu. Dopiero piątego dnia udało mi się, spałem trochę.

5 maja załogi wykonujące rozpoznanie radiacyjne poinformowały, że wielkość poziomu promieniowania podczas zbliżania się do reaktora na wysokości 200 m mieści się w zakresie 40-60 rentgenów. Zgłosiłem to władzom. Z rozkazu dowódcy wojsk okręgu zabrali mnie ze strefy czarnobylskiej... W tamtym okresie otrzymałem dużą dawkę promieniowania około 605-608 rentgenów. Tak, straciłem około 11 kg wagi. Kiedy przybyłem do Kijowa 6 maja, umieścili mnie w szpitalu. Spałem bez przerwy dłużej niż jeden dzień. Zaczęli dawać mi witaminy, pigułki nasenne i nic więcej. Dlatego po pewnym czasie włożyłem generalskie spodnie, przeskoczyłem płot i uciekłem. Już nie wróciłem do szpitala.

Mówiąc o wpływie promieniowania na ludzi, z własnego doświadczenia powiem, że to okropna rzecz. Hamuje układ odpornościowy, działa na szpik kostny. Współczesna medycyna nie może jeszcze usunąć jego skutków z organizmu. Naukowcy powiedzieli mi, że konsekwencje ekspozycji na promieniowanie pojawią się u mnie 10-15 lat po wydarzeniach w Czarnobylu. I na pewno po tym czasie mocno to odczuję. Chociaż w 1998 roku przeniesiono mnie do rezerwy, komisja lotnicza uznała mnie za zdolnego do latania. Opuściłem Siły Powietrzne jako pilot. Teraz niekonwencjonalne metody pomagają mi radzić sobie z efektami promieniowania. Ale to temat na kolejną dyskusję.

Ilustracja do tekstu 'Śmigłowce nad Czarnobylem'
Nikołaj Antoszkin i nieznana załoga.

Z dokumentacji:
Nikołaj Timofiejewicz Antoszkin urodził się 19 grudnia 1942 roku we wsi Kuźminowka w Autonomicznej Radzieckiej Socjalistycznej Republice Baszkirskiej. Ukończył Wyższą Szkołę Lotnictwa Wojskowego w Orenburgu, Akademię Sił Powietrznych im. Jurija Gagarina, Akademię Wojskową Sztabu Generalnego. Służył w okręgach wojskowych Białorusi, Dalekiego Wschodu, Odessy, Kijowa, Azji Środkowej, Moskwie, w Grupie Sił Radzieckich w Niemczech i Centralnej Grupie Sił (Czechosłowacja). Przeszedł przez prawie wszystkie poziomy stanowisk dowodzenia od pilota (dowódcy załogi) do zastępcy dowódcy sił powietrznych Federacji Rosyjskiej. Został odznaczony rozkazami Lenina, Czerwonego Sztandaru, Czerwonego Sztandaru Pracy, Przyjaźni Narodów, „Za Służbę Ojczyźnie w Siłach Zbrojnych ZSRR” II i III stopnia, „Za Zasługę Ojczyźnie” 4 stopień z mieczami (nr 1) i wieloma medalami. Honorowy pilot wojskowy Rosji. Generał pułkownik rezerwy.

Obecnie mieszka w Moskwie. Od 2002 roku jest prezesem zarządu „Klubu Bohaterów Związku Radzieckiego, Bohaterów Federacji Rosyjskiej i Pełnych Rycerzy Orderu Chwały w Moskwie i Obwodzie Moskiewskim”.

Artykuł Sergieja Lelekowa został opublikowany na nvo.ng.ru 28.04.2006

© 2019 Tłumaczenie: Piotr 'Gekon' Krawczykiewicz

< NAUKA I TECHNIKA | << PROMIENIOTWÓRCZOŚĆ