< POSTKULTURA | << MUZYKA w "KLIMATACH"
Linkin Park - A Thousand Suns

Okładka płyty Linkin Park Rok wydania: 13 września 2010 (Polska), 14 września 2010 (Świat)
Gatunek: rock elektroniczny, rock alternatywny
Długość: 47:56
Wytwórnia: Warner Bros. Records
Producent: Rick Rubin, Mike Shinoda

1. "The Requiem"
2. "The Radiance"
3. "Burning in the Skies"
4. "Empty Spaces"
5. "When They Come For Me"
6. "Robot Boy"
7. "Jornada Del Muerto"
8. "Waiting for the End"
9. "Blackout"
10. "Wretches And Kings"
11. "Wisdom, Justice, and Love"
12. "Iridescent"
13. "Fallout"
14. "The Catalyst"
15. "The Messenger"

Wyrzucono pojedynczy pocisk załadowany całą energią wszechświata. Żarzący się słup dymu i płomienia, jasny jak dziesięć tysięcy słońc, wzniósł się w całej swej wspaniałości...
- Mahabharata

Te słowa ze starożytnej hinduskiej księgi przywołują dziś skojarzenia oczywiste dla czytelników Schronu. Tłumaczą także doskonale tytuł czwartego albumu studyjnego amerykańskiego zespołu Linkin Park. Zespół ten jest dla mnie szczególny - jest ze mną właściwie od podstawówki. To chłopcy z Linkin Park otworzyli mi oczy na wiele innych gatunków muzyki, poniekąd ukształtowali mój gust.

Przez ostatnie paręnaście lat przeszli swoistą ewolucję. Gdy na początku ubiegłej dekady pokazali się światu, wydając numetalowe "Hybrid Theory" (wielu się nie zgodzi z taką kategorią, popieram jednak użycie tu słowa numetal prasą specjalistyczną), myślało się raczej, że przy tej sprawdzonej formule zostaną. Na "Meteorze" (2003) jeszcze od tego nie odbiegli, a nawet z dobrym skutkiem powtórzyli schemat. Było mocno, energicznie, a gdzie trzeba przebojowo, ale nie popowo. Po paru latach dostajemy trzeci pełnoprawny album (pomijam remix-albumy): o nazwie "Minutes to Midnight", który już wyraźnie różni się od poprzednich. Zespół wyraźnie szuka inspiracji. U2, Rammstein, Nine Inch Nails, a nawet Slayer, w samym tytule zaś Iron Maiden - to jedne z tych ciekawszych, jakie przychodzą na myśl podczas słuchania albumu. Poza paroma mocniejszymi numerami, jest znacznie spokojniej. Nie zmieniła się też zbytnio tematyka, która od samego początku w dużej mierze opierała się na uczuciach i bolesnych przeżyciach z przeszłości (choć w teledyskach natkniemy się na zamieszki na ulicach we From the Inside i Shadow of the day czy bombę atomową w What I've Done - znakomity zwiastun tego, co nadejdzie). Teraz schemat ten został złamany

Omówiłem sylwetkę autora i szum wokół płyty. Pora przejść do samego krążka.

Wiedzieliśmy, że świat nie będzie już taki sam. Część ludzi się śmiała. Część płakała. Większość milczała. Przypomniałem sobie pewien wers z hinduistycznej księgi, Bhagavad-Gity. Wisznu, próbując nakłonić Księcia, aby ten spełnił swoje obowiązki, przybiera swoją czteroramienną postać i mówi: "Teraz stałem się Śmiercią, niszczycielem światów." Przypuszczam, że wszyscy myśleliśmy podobnie, w ten czy inny sposób.
- Robert Oppenheimer o pierwszej próbie nuklearnej, 1945

W dwuczęściowym wstępie do albumu (a ściślej w utworze The Radiance) możemy usłyszeć słynnego fizyka, Roberta Oppenheimera. Jest to pierwsza z kilku przemów, które pojawiają się na płycie. Aby zrozumieć, dlaczego Oppenheimer został zacytowany, przybliżę nieco jego postać, która fanom klimatów powinna być znana. Robert Oppenheimer był dyrektorem Projektu Manhattan, trwającego podczas II Wojny Światowej. Projekt miał na celu opracowanie pierwszej bomby atomowej. I cóż... udało się. Linkin Park zerwali ze zwyczajem niewynurzania się poza sferę emocjonalną i poruszyli temat globalnego zagrożenia wojną nuklearną. Jest to główny motyw przewodni płyty i, z paroma wyjątkami, będzie nam towarzyszyć do samego końca. Pominąłem pierwszą część wstępu zatytułowaną The Requiem. Mike Shinoda (MC zespołu, znany także z pobocznego projektu Fort Minor) pobawił się tu swoim głosem i brzmi jak mała dziewczynka, co dodaje tragizmu brzmiącemu jak modlitwa refrenie, który powróci jeszcze pod koniec płyty w utworze The Catalyst. Potem mamy wspomnianego Oppenheimera i na dobrą sprawę dopiero trzeci utwór jest zwykłą piosenką.

Burning in the Skies w bardzo spokojny i przystępny sposób opisuje krew niewinnych płonącą w niebiosach. Nie uświadczymy tu jednak rapu, a jedynie melodyjny śpiew, zarówno Chestera Benningtona (głównego wokalisty, który zaczynał w grunge'owym Grey Daze, a w przerwie od LP nagrywał z Julien-K jako zespół Dead by Sunrise), jak i wspomnianego już Mike'a, który na razie nie popisuje się tym, w czym jest najlepszy. W teledysku widzimy zwykłych ludzi w codziennych sytuacjach (wszystko w zwolnionym tempie), zaskoczonych nagłą eksplozją w środku miasta.

Już po pierwszej "pełnej" piosence zaskakuje nas przerywnik, zatytułowany Empty Spaces i trwający osiemnaście sekund. Huk wystrzałów, świerszcze, ludzie i głos gitarzysty po hiszpańsku. Nie powiedziałbym, że jest to przerywnik dobrze wpasowany. Tak naprawdę nijak ma się do końcówki poprzedniego utworu i początku następnego... A następny jest When they come for me. Na całe szczęście nie jest to żadne kolejne intermezzo, a całkiem przyzwoity utwór, w którym wreszcie uświadczymy rapu Mike'a. Rap dominuje w tym numerze, a przynajmniej w pierwszej jego części - niestety, według mnie, nijak mającej się do treści albumu (no jak album koncepcyjny, to spójność powinna być). Mike rapuje trochę o sobie, nawiązuje do wcześniejszych dokonań zespołu (wspomina, że nie jest już osobą każącą porzucić grę - odniesienie do Points of Authority z debiutanckiego albumu, gdzie mówił właśnie o porzuceniu gry - forfeit the game), a także do innych wykonawców (np. Jaya-Z, Lauryn Hill, Biggiego Smallsa, Public Enemy). Nawija o sobie i innych raperach, ale nie jest to bragga (braggadacio to styl w rapie, polegający na wychwalaniu swoich umiejętności, przechwałki wywyższające ponad innych raperów), nazwałbym to antybragga - pokazuje, że tak naprawdę jest uczniem gry, którą ktoś pokazał jemu. Skoro już jest tak bardzo hip-hopowo, nie mogło zabraknąć paru bluzgów (których Linkin Park aż do Collission Course z Jayem-Z unikali). Wers "Try to catch up motherfucker" bywał przedmiotem żartów w internecie ("try the ketchup"). W refrenie i pod koniec kawałka można usłyszeć arabsko brzmiący śpiew (nie czepiam się, że bardzo to pasuje do treści, no cóż). W pewnym momencie następuje klawiszowy mostek kojarzący mi się nieco z tym, który pojawił się w Americe Rammstein. Wchodzi Chester, po chwili powraca też Brad mówiący po hiszpańsku do megafonu, zauważamy, że Empty Spaces to tak naprawdę fragment When they come for me bez kilku ścieżek. Im dalej w karierze Linkin Park, tym bardziej zacierają się granice pomiędzy tym, kto na jakim instrumencie gra. Szczególnie Brad, wcześniej niby zajmujący się gitarą prowadzącą (której na tym albumie nieco brakuje), ale polubił też syntezatory, bębny, a na późniejszym Living Things (2012) także śpiewa. Podsumowując opis When they come for me, chociaż w większości treścią nie pasuje mi do A Thousand Suns, uważam tę piosenkę za jedną z lepszych na płycie.

Potem następuje jednak najsłabszy numer, zatytułowany Robot Boy. Tytuł jest raczej przypadkiem. Tekst - no dobra, występuje tu całkiem fajna i dająca do myślenia linijka "więc mówisz, że nie będziesz walczyć, bo nikt nie będzie walczyć dla ciebie". Jednak, jak dla mnie, piosenka jest dość irytująca i szczerze nie polecam. Nadszedł czas na przerywnik, dawno żadnego nie było.

Pół-instrumentalne Jornada del Muerto (tytuł odnosi się do geograficznego miejsca prób nuklearnych położonego w Nowym Meksyku). Kolejny język użyty na albumie to... japoński. Muszę przyznać, że tego się nie spodziewałem. Powtarzane kilka razy słowa "mochiagete tokihanashite" to kolejne odniesienie do zbliżającego się The Catalyst. Zanim jednak dojdziemy do końca, czeka nas jeszcze kilka wstawek. I piosenek. Jak Waiting for the end. Z kumplem zwykliśmy tę piosenkę określać reggae kolędą, gdyż miejscami może się kojarzyć ze słynną reklamą Nuka-Coli (znaczy się Coca-Coli). Bardzo wpadająca w ucho, przyjemna, jest śpiew i rap. Idealny singiel. Tak też było. Piosenka przyjęła się bardzo dobrze. Związana była z nią nawet specjalna akcja na koncercie w Warszawie na Orange Warsaw Festival, polegająca na przyniesieniu czegoś świecącego i podniesieniu, gdy zespół będzie grać odpowiedni kawałek. Happening ten odnosił się do teledysku, którego jednak nie mogę pochwalić - zabawa efektami specjalnymi, nic więcej. Tekstowo jak najbardziej pasuje do płyty.

Zaraz potem mamy Blackout. Agresywny śpiew przeradzający się we wrzask podczas refrenu, a wszystko do skocznego bitu i radosnej melodii klawiszowej. W mostku mamy trochę zabaw wokalem, zapętlenia, cięcia, scratche. I druga część utworu, zdecydowanie spokojniejsza, w której śpiewa Mike. Generalnie tekstowo raczej klasyczne Linkin Park. Utwór dość nietypowy, ale razem z When they come for me i kolejnym utworem, inspirowanym hip hopem Public Enemy Wretches and kings - najlepszy. Nareszcie odrobina hip hopu. I kolejna przemowa.

Przychodzi taki czas, kiedy działanie machiny staje się tak wstrętne, tak bardzo odraża to, że nie możecie brać w tym udziału, nie możecie uczestniczyć w tym nawet biernie i musicie rzucić się na tryby i na koła, na dźwignie, na wszystkie te urządzenia i musicie je zatrzymać.
- Mario Savio, przemowa "Bodies upon the gears", 1964

Tym razem jest to przemowa amerykańskiego polityka Mario Savio. Tej samej przemowy użył również na przykład zespół Fear Factory w utworze Timelessness. Po tych poruszających słowach zaczyna się właściwa piosenka. Elektroniczne wstawki mogą razić uprzedzonych, ale mamy bit i rap Mike'a z prawdziwego zdarzenia oraz energiczne refreny od Chestera. Wreszcie też ma okazję popisać się Joe Hahn w scratchowanym solo na sam koniec utworu. Kawałek ma w sobie moc, szkoda, że był grany tylko na trasie promującej album. Po nim głos zostaje oddany Martinowi Lutherowi Kingowi Juniorowi w intermezzo zatytułowanym Wisdom, Justice and Love. Przemowa "Beyond Vietnam - A Time to Break Silence" została wygłoszona w 1967 roku. Słowom działacza na rzecz równouprawnienia i zniesienia dyskryminacji rasowej towarzyszy pianino. Niestety im bliżej końca utworu, tym bardziej jest widoczny efekt mechanizacji głosu. Domyślam się, że ma to być odniesienie do trzeciej części filmu "Transformers", który promuje kolejny utwór, Iridescent.

Wpadająca w ucho ładna piosenka, na trasie w 2012 tworząca razem z utworami Leave out all the rest i Shadow of the day z Minutes to Midnight piękną balladę, stanowiącą chwilę oddechu, jak i przyjemnej, acz wzruszającej refleksji. W teledysku widać Księżyc i roboty, tak najkrócej i najbardziej trafnie da się go opisać. Linkin Park już trzeci raz użycza piosenki do filmu z serii Transformers (What I've done i New Divide w pierwszej i drugiej części). Po Iridescencie mamy przerywnik o bardzo ładnym tytule Fallout. Niestety, zawiódł moje oczekiwania. W warstwie wokalnej mamy refren z Burning in the skies z nałożonym efektem mechanizacji, która stopniowo ustępuje, byśmy mogli usłyszeć, że to Mike. Moim zdaniem, niezbyt skutecznie to wypadło, a taki ładny tytuł powinien dostać ładniejszy przerywnik, albo nawet całą piosenkę...

Zbliżamy się do końca. Fallout przeradza się powoli w pierwszy singiel promujący album. The Catalyst to utwór doskonale oddający ideę i brzmienie albumu. Pomimo że gdzieś tam słychać gitary i scratche, piosenka jest dość elektroniczna. Kto grał w Medal of Honor z 2010, mógł usłyszeć piosenkę na napisach końcowych. W teledysku można zobaczyć biegających ludzi, maski przeciwgazowe, dużo dymu, wodę i zespół. Czego chcieć więcej? Nie jest to zła piosenka, choć na pewno nietypowa. Zupełnie nie brzmi jak Linkin Park. Może to dobrze, że to jednorazowy eksperyment? Zaraz po Katalizatorze mamy zakończenie w postaci ballady opartej na gitarze akustycznej i pianinie, zatytułowanej The Messenger, która przypomina dokonania Chestera z czasów, gdy był jeszcze w Grey Daze, ewentualnie do Running to the edge of the world Marilyna Mansona.

Niestety, trudno ukryć słabe strony albumu. Być może jest to najsłabszy album Linkin Park. Być może. Ale jedyny wydany przez ten zespół, który porusza tematykę nuklearną i na niej się skupia. Dlatego właśnie płyta zostaje opisana na łamach Trzynastego Schronu. Ja, jako fan zespołu, często wracam do tego krążka. Lubię go, choć kilku kawałków, muszę przyznać, nie cierpię. Przerywniki nie mają wystarczająco wykorzystanego potencjału. Czasem brak tej spójności z tematem. Czasem jest niepotrzebna zabawa efektami (znienawidzona przeze mnie mechanizacja głosu). Ale wciąż jest to Linkin Park, z przyjemnym śpiewem, dobrym rapem i tym "czymś". Nie ma już tego kopa, co kiedyś, ale jest kilka perełek (When they come for me, Blackout, Wretches and kings), jest dobry temat, jest szerzenie klimatów w szerokim świecie. Mimo wszystko niekoniecznie każdy musi być zadowolony z tej płyty. Jeśli jesteś fanem - warto się zapoznać, na pewno przynajmniej część płyty Ci się spodoba. Jeśli nie - niewykluczone, że się zawiedziesz. Jeśli dopiero chcesz zacząć przygodę z Linkin Park, lepiej zacznij od starszych nagrań. Chyba, że jesteś zrażony do numetalu. Na tym albumie go nie uświadczysz. Podsumowując: Warto posłuchać, ale nie jest to pozycja obowiązkowa.

+ kilka dobrych piosenek
+ tematyka postapokaliptyczna
+ przekaz antywojenny
+ ciekawe użycie historycznych przemów
+ dość eksperymentalna płyta, przełamuje schematy i pokazuje, że zespół potrafi śpiewać nie tylko o emocjach. I nie tylko po angielsku.
+ najdłuższa z dotychczasowych płyt Linkin Park
+ dobre przejścia między piosenkami

- przesycone niepotrzebnymi efektami
- niedobór gitar
- nadmiar elektroniki
- nie do końca wykorzystany potencjał
- niektóre kawałki nie pasują tematycznie

Moja ocena: 6,5/10.

© 2012 Kamil 'Wrathu' Kwiatkowski

< POSTKULTURA | << MUZYKA w "KLIMATACH"