< NAUKA I TECHNIKA | << LITERATURA NAUKOWA
Podbój Ameryki; Problem innego

Okładka książki 'Podbój Ameryki; Problem innego'
Autor: Tzvetan Todorov
Tytuł: Podbój Ameryki; Problem innego
Wydawca: Fundacja Aletheia
Rok wydania: 1996
Liczba stron: 197
ISBN: 83-901171-9-3

Inwazja Obcych? Już była. Zakończyła się największą w dziejach – apokaliptyczną wręcz – depopulacją. Według szacunków, tylko w pierwszej połowie XVI wieku życie straciło 70 (z 80) milionów mieszkańców obu Ameryk. To blisko 90 procent! W szczególnie dotkniętym zagładą Meksyku z około 25 milionów w 1500 roku, po stu latach został niecały milion, jakieś 4%. Największe ludobójstwo w dziejach.

Obcy zabijali, bo mogli i chcieli – by wypróbować ostrość dopiero co naostrzonych szpad albo nakarmić psy. Rzeź stała się normą. Oddalenie od metropolii dawało gwarancję bezkarności, a obcość zwalniała hamulce moralne. Większość tubylców została uśmiercona przypadkiem, mimochodem, można by rzec nawet – wbrew interesom, bo piętno niewolnika byłoby bardziej opłacalne. Zabiły ich przywleczone choroby. Wells na opak. Nawet amazońska dżungla została wyludniona, i to na długo przed pojawieniem się tam pierwszych intruzów. Dopiero dzisiaj odkrywamy, że to często zdziczały ogród, a nie pierwotny las. Tamci Obcy to my. W pewnym stopniu.

Brak w zasobach Schronu jakiegokolwiek tekstu o konkwiście wypada uznać za poważne niedopatrzenie. Dlaczego akurat ta, wydana wiele lat temu, książka miałaby zapełniać tę lukę? Bo jest w niej coś więcej niż tradycyjny opis wydarzeń i przyczynowo-skutkowe wyjaśnienie. Osoba autora, bułgarskiego i francuskiego zarazem, wszechstronnego humanisty o światowej sławie oraz rozgłos i uznanie towarzyszące omawianej pracy, były dodatkowymi atutami. Książka skłania do myślenia. To jest jej największą zaletą i wadą jednocześnie. Absolutnie nie nadaje się na propedeutyczną czytankę. To filozoficzna i jednocześnie porządnie osadzona w historycznych realiach opowieść o spotkaniu Innego i problemach z uznaniem jego człowieczeństwa. Historia pierwszego stulecia konkwisty w Mezoameryce została wybrana przez autora ze względu na skrajne natężenie kontaktu (prawdziwe, bliskie spotkanie trzeciego stopnia) i znaczenie, jaki miał on dla naszej kultury.

Trzy płaszczyzny – filozoficzna, historyczna i filologiczna – wzajemnie się przenikają i dopełniają. Szczegóły nabierają nieoczekiwanego znaczenia, a wielowymiarowy obraz konkwisty – uniwersalności. Recenzja skupiona głównie na historycznym aspekcie nie do końca oddaje sprawiedliwość pracy Todorova.

Nie pisze on historii podboju, tylko analizuje umysłowość kolejnych zdobywców ziem i dusz, zwracając szczególną uwagę na stosunek do Indian i ich kultury. Kontrapunktem jest Montezuma i jego otoczenie, bo tylko w tym przypadku można się było pokusić o wystarczająco szczegółową rekonstrukcję sposobu myślenia pokonanych. Indiańskie relacje są zwykle pośrednie i zniekształcone. Nawet jeśli pisze Indianin, to dla europejskiego odbiorcy. Historię piszą zwycięzcy.

Zaskoczenie było obustronne. Zgodnie z europejską mitologią Amerykanie nie mieli prawa istnieć. Wszak Noe miał tylko trzech synów. Potomkowie Jafeta mieli zaludnić Europę, Sema Azję, a naznaczeni za karę czernią (i usposobieniem do niewolnictwa) potomkowie Chama – Afrykę. Jednak właśnie w tym momencie podobny sposób myślenia stracił moc. Zaczynała się nowa epoka.

Todorov nie jest historykiem, co stanowi o jego oryginalności i sile. Dobiera źródła stosownie do wyznaczonego celu i wnikliwie je komentuje. Dostarczają mu materiału do moralnych (ale nie moralizatorskich) rozważań. Teraźniejszość i przyszłość są ważniejsze od przeszłości. Na historycznej podstawie tworzy uniwersalną w zamyśle galerię możliwych postaw wobec Innego. Tytuły rozdziałów; Odkrywać, Podbijać, Kochać, Poznać - mówią same za siebie. W tej galerii znajdziemy wiele postaci, ale tylko kilka kluczowych dla całej historii – Kolumba, Korteza wraz z Montezumą, de Landę, Durana, Las Casasa i Sepulvedę oraz Sahaguna – możemy poznać dokładniej. Dzięki takiej perspektywie autor stawia ciekawe pytania i formułuje ważkie – także dla historyka – tezy.

Streszczanie książki nie było moją ambicją. Byłby to zresztą karkołomny zamiar, bo ze względu na charakter i budowę narracji tekst nie poddaje się skrótom bez poważnego uszczerbku. Jeśli jednak czytelnik miałby zamiar podjąć trud dotarcia do omawianej, leciwej pracy, to przed podjęciem decyzji należy mu się przynajmniej jakaś próbka stylu myślenia autora. Stąd nietypowy – jak na recenzję – zamysł prezentacji dwóch najlepiej znanych postaci z tej historii. Niech czytelnik sam rozstrzygnie na ile pasują one do jego wyobrażeń o archetypach Odkrywcy i Zdobywcy.

Kolumb niczego nie musiał się dowiadywać. Wiedział że Ziemia jest kulą – inaczej jego wyprawa nie miałaby sensu – tyle, że niewłaściwie szacował jej rozmiary. Nie dostrzegał konwencjonalności nazw i nie brał nawet pod uwagę możliwości, że mila może oznaczać dla Arabów odcinek innej długości. Dziwne jak na poliglotę, który mówił równie dobrze - albo równie źle - w kilku językach.

Doskonale wiedział jak powinno być, a potwierdzenia znajdował na każdym kroku, nawet w rozmowach z Indianami, choć ich języka nie znał – i nie chciał znać. Był wnikliwym obserwatorem przyrody, nie pozbawionym wrażliwości na jej piękno. Dzięki temu — także świetnym nawigatorem i niestrudzonym, żądnym nowych wrażeń odkrywcą, ale nigdy nie żeglował w niedzielę.

Tubylcy byli dla Kolumba tylko elementem krajobrazu, częścią kolekcji, którą zamyślił wysłać do Hiszpanii. Pozbawionymi indywidualności, hojnymi "dobrymi dzikusami" albo – później – złodziejskimi "podłymi psami". Kolumb nigdy nie poznał Indian i zakładał naiwnie, że ich kultura i organizacja społeczna jest kalką europejskiej. Nagich – czyli rzekomo nie posiadających prawdziwej cywilizacji – trzeba nauczyć języka i wiary albo zrobić z nich niewolników. Właściwie i jedno, i drugie. Sprzeczności pomiędzy akcją ewangelizacyjną (zakładającą wolną wolę), a politycznym podporządkowaniem i ekonomiczną eksploatacją — nie dostrzegał.

Gwarancją powziętej misji było – jak uważał – samo imię i nazwisko, które objawiało jego przeznaczenie. Cristobal Colon, czyli głoszący Chrystusa osadnik (kolonista). Misjonarz i kolonizator w jednym. Wszystko, co odkrył, brał w posiadanie, nadając właściwe – istotowe – nazwy. Zazdrośnie strzegł swojego monopolu. Uważał, że tak doniosłe, jak jego podróże, wydarzenie nie mogło nie zostać zapowiedziane w jakiś sposób w Świętych Księgach. Znalazł czas na napisanie "Księgi proroctw" – zbioru formuł zaczerpniętych z Pisma i różnych ówczesnych Autorytetów, które odnosił do swojej wyprawy i jej skutków. Swój szczegółowo opracowany (niejasny dziś) podpis przekazał spadkobiercom, wraz ze zobowiązaniem do odzyskania Jerozolimy, skoro królowie hiszpańscy nie zamierzali tego zrobić mimo obietnic.

Kolumb odkrył (dla Europejczyków) nowy kontynent i innych ludzi, upierając się zresztą, że wcale tak nie jest. Nazwa Indianie jest pozostałością po jego złudzeniach. Nie należy mu się dziwić, był człowiekiem poprzedniej epoki. "Paradoksalnie, właśnie to – pisze Todorov – że Kolumba cechowała średniowieczna mentalność, pozwoliło mu odkryć Amerykę i zapoczątkować erę nowożytną".

Kortez, niewiele młodszy od Kolumba, wydaje się - w przeciwieństwie do niego - wręcz współczesny pod wieloma względami. Analizując przyczyny jego oszałamiającego sukcesu, Todorov nie neguje tradycyjnych wyjaśnień, ale uważa je za niewystarczające. Kładzie nacisk na sferę symboliczną, odmienne reguły komunikacji. Kortez rozumiał Montezumę i manipulował nim, podczas gdy tamten nie potrafił, z racji swych ograniczeń, przeniknąć zamiarów Hiszpanów i adekwatnie – a właściwie w ogóle - reagować. Nie chodzi tu o prymitywne kłamstwa czy podstępy, ale o dopasowanie formy i treści komunikatu do celu, efektu, jaki miał wywołać u odbiorcy. Kortez miał szczęście do tłumaczy i potrafił to wykorzystać. Szukał informacji, kontrolował ją, dbał o pozory i reputację. Opanował obcy kod. Rytualnemu, schematycznemu, zapatrzonemu w przeszłość Montezumie, przeciwstawił utylitarną improwizację. Todorow właśnie Kortezowi przypisuje zasadniczą modyfikację mitu o Quetzalcoatlu, nadanie mu dzisiejszej formy. Tylko w ten sposób Aztekowie mogli zrozumieć i zaakceptować to, co się stało.

Kortez, jako jeden z pierwszych, posługiwał się językiem w nowoczesny sposób. Dla nas jest to w zasadzie jedyny prawomocny i wyobrażalny sposób komunikacji. Symbolicznym faktem jest wydanie pierwszej gramatyki nowożytnego języka (hiszpańskiego oczywiście) w roku I wyprawy Kolumba. Nowy świat rodził się w wielu miejscach i umysłach w tym samym czasie. Rzeź (przeciwstawiona ofierze) i bezwzględna żądza bogactwa, świadectwo upadku tradycyjnej hierarchii społecznej, to też przejawy tej samej nowoczesności. Ciekawy zestaw.

Idący za konkwistadorami misjonarze chcieli poznać Indian, żeby skutecznie wyplenić szerzące się pod powierzchnią chrześcijaństwa bałwochwalstwo. Realizowali samorzutnie lekko zmodyfikowany program Korteza – poznać, aby zniszczyć, tym razem kulturowo. Tak jak on, pewni swoich racji i wyższości, skazywali na niebyt wytwory indiańskiej kultury, nawet wtedy, gdy budziły podziw. Skrajnym, ale nie odosobnionym przykładem, jest słynne auto-da-fe zorganizowane przez Diego de Landę. Byli wśród misjonarzy bardzo gorliwi obrońcy Indian (Las Casas choćby), skłonni do idealizacji "dobrego dzikusa", ale nawet oni – za wyjątkiem jednego bodajże Sahaguna – mówili o Indianach, a nie do nich. Indianie byli przedmiotem, a nie podmiotem dyskusji.

Odpowiedź na pytanie, jak postępować wobec Innego, nie jest prosta. Jak go poznać; bez fałszywych utożsamień i projekcji, bez zacierania różnic, ale i bez ich relatywizującego unieważniania. Jak zrozumieć i jaką postawę przyjąć wobec odmienności. Todorov napisał o tym książkę dlatego, że lepiej nie potrafił na nie odpowiedzieć. W epilogu zastanawia się, jakie znaczenie może mieć jego "przykładna historia" w zindywidualizowanym i zmiennym świecie, w którym nikt już chyba nie wierzy, że historia jest nauczycielką życia, chroniącą przed popełnianiem starych błędów.

Kolonializm i przewaga Europejczyków należą już do przeszłości, nawet jeśli jeszcze styl życia jest wzorem – zauważa Todorov. Zyskując umiejętność manipulowania innymi, coś straciliśmy. Próby odzyskania utraconej umiejętności kontaktu ze światem są, jak do tej pory, parodią i błazenadą. Autor nie narzuca wniosków, podkreśla, że jest tylko jednym z czytelników swojej książki. Więcej tu pytań i wątpliwości niż odpowiedzi. A skoro – jak sam pisze – "opowieść nie da się zredukować do maksymy", to pozostaje mi tylko odesłać czytelnika do lektury. Nie jest łatwa w odbiorze. Mimo niewielkiej objętości wymaga uwagi i czasu, ale nie jest to czas stracony. Mam nadzieję, że nie tylko dla mnie.

Na koniec małe nadużycie interpretacyjne. Wolę sobie nie wyobrażać przebiegu kontaktu z "prawdziwymi" Obcymi. Nie wiem nawet, czy wolałbym żeby byli podobni do nas, czy wręcz przeciwnie.

© 2012 Zrecenzował Jerzy 'Jerzy' Kubok

< NAUKA I TECHNIKA | << LITERATURA NAUKOWA