CZY POLACY BĘDĄ CHODZILI PO CHRUST DO LASU?

Ponad 20 mln Polaków jest uzależnionych od gazu ziemnego. Korzysta z niego 6,1 mln gospodarstw domowych w naszym kraju - używają gazu w kuchenkach, grzejnikach do wody. Około 1,2 mln rodzin ogrzewa nim również domy. Dziesiąta część z niecałych 12 mld metrów sześciennych gazu, które zużywane są co roku w Polsce, trafia do firm handlowo-usługowych - od restauracji wykorzystujących gaz w kuchniach, po hurtownie ogrzewające hale składowe. Największym odbiorcą surowca jest przemysł (60 %): huty, rafinerie, a zwłaszcza zakłady azotowe.

         Polscy użytkownicy tzw. błękitnego paliwa są wykorzystywani przez monopolistę na rynku, Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, które narzuca nam najwyższe ceny w Europie! Wyższe niż na Węgrzech, w Czechach, ale też w Holandii czy Irlandii. Dwa lata temu Polak na ogrzewanie własnego domu gazem musiał wydać rocznie średnio 2900 zł, Amerykanin - o 400 zł mniej, a Słowak - aż o 1800 zł mniej. Od 2000 roku opłaty za gaz dla polskich gospodarstw domowych wzrosły o 67%!

ŹRÓDŁA I ZUŻYCIE GAZU

         Należące do PGNiG zakłady gazownicze przekonują klientów, że ogrzewanie gazem jest bardziej wydajne, ekologiczne (w procesie jego spalania wydziela się o połowę mniej dwutlenku węgla niż w wypadku węgla, gaz nie zawiera też siarki). Co z tego, jeśli koszty są tak wysokie, przy ogrzewaniu domu węglem można zaoszczędzić w granicach 1500 zł. Pod koniec lat 90 obiecywano, że ogrzewanie gazem będzie tańsze. Niestety osoby, które bezgranicznie uwierzyły w te zapewnienia teraz słono płacą. Przedsiębiorcy szczególnie odczuwają wysokie ceny gazu, które sprawiają, że ich biznes jest coraz mniej opłacalny, np. Zakłady Azotowe Tarnów-Mościce co roku wydają na zakup gazu 100 mln zł. Aż 60 % trafiającego do przemysłu gazu wykorzystują właśnie zakłady chemiczne. Wysokie ceny gazu - głównego surowca do produkcji amoniaku i mocznika (a następnie m.in. nawozów) - przyczyniają się do zapaści ekonomicznej całej branży chemii ciężkiej, która miała pod koniec 2003 roku już 2,2 mld zł długów.
         W Europie istnieją dwa realne źródła pozyskiwania gazu: Rosja i Skandynawia. Za rządów Jerzego Buzka we wrześniu 2001 roku PGNiG podpisał umowę z Norwegią. W latach 2008-2024 mieliśmy kupić stamtąd 74 mld m sześciennych gazu. W zamian pięć norweskich kompanii gazowych sfinansowałoby budowę 1100-kilometrowego rurociągu biegnącego po dnie Bałtyku do Niechorza. W marcu 2002 r. miały ruszyć prace związane z budową Baltic Pipe - łączącej bezpośrednio złoża duńskie z Polską. Według przyjętych ustaleń, roboty zakończyłyby się w listopadzie ubiegłego roku. Umowy ze Skandynawami od początku były atakowane przez opozycyjny wtedy SLD. Kiedy rząd Leszka Millera doszedł do władzy, natychmiast zawiesił ich realizację. Ostatecznie w grudniu 2003 roku zostały one zerwane. Podano dwa oficjalne powody: nadmiar gazu na polskim rynku w okolicach 2010 roku oraz niewypełnienie przez Norwegów warunku znalezienia odbiorców na dodatkowe 3 mld metrów sześciennych. Uznano więc, że lepiej zrezygnować z opcji skandynawskiej, niż potraktować umowy z Gazpromem jako uzupełnienie dostaw z Norwegii i Danii. Minęły trzy miesiące i nastąpiły skutki tamtego "sukcesu" - stanęliśmy na krawędzi katastrofy energetycznej. Spór między Rosją i Białorusią o ceny oraz kontrolę nad białoruskim monopolistą gazowym Biełtransgazem doprowadził do tego, że Polska przez 14 godzin była pozbawiona dostaw strategicznego surowca. To wystarczyło, by Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo (PGNiG) musiało zmniejszyć ilość dostarczanego gazu do zakładów chemicznych w Puławach, Policach, Tarnowie, Włocławku i Kędzierzynie. Musiały one ograniczyć swoją produkcję, niektóre prawie o połowę. Gdyby przerwa w dostawach trwała 24 godziny, poważne problemy dotknęłyby praktycznie cały duży przemysł. Na szczęście uniknęliśmy najgorszego. Zapasy, dostawy z krajowych źródeł oraz gaz płynący przez Ukrainę i z Norwegii (przez Zgorzelec) wystarczyły, aby zaspokoić potrzeby odbiorców indywidualnych.
         Polska jest jednym z najmniejszych konsumentów gazu w Europie. Będzie się to jednak zmieniać, bo tylko w ubiegłym roku jego zużycie wzrosło o 10 %. Dlatego należało opracować strategię sprowadzania tego surowca do kraju. Gdyby wykorzystać przygotowane przez rząd Buzka koncepcje, w ciągu roku moglibyśmy mieć gaz z duńskiego rurociągu.

ROSYJSKI GAZ

         Popyt na gaz w Europie rośnie bardzo szybko. W 2004 roku wynosił ponad 480 mld metrów sześciennych. Prawie połowa surowca pochodzi z importu, głównie z Rosji. Za piętnaście lat ten wskaźnik będzie wynosił 75 proc. Europejscy przywódcy patrzą więc na Rosję jako gwaranta przyszłych dostaw. Z transportem gazu jest jednak problem, gdyż dywersyfikacja jego dostaw jest związana z infrastrukturą. Jeśli nie ma rurociągów zdolnych transportować surowiec, szybkie zwiększenie dostaw jest niemożliwe.
Rosyjski gaz do Europy płynie trzema trasami. Przez Ukrainę, Słowację i Czechy (rurociąg Braterstwo), przez Białoruś i Polskę (gazociąg Jamalski) oraz zachodnim brzegiem Morza Czarnego do Turcji. W 2005 roku powstała czwarta trasa - przez Morze Czarne z Rosji wprost do Turcji - Błękitny Potok. O budowie nowych rurociągów mówiło się od początku lat 90. Najbardziej popularny był wówczas projekt gazociągu Jamalskiego, składającego się z dwóch nitek docelowo o przepustowości 56 mld metrów sześciennych. Na razie zbudowano jedną z nich, dostarczającą gaz przez Polskę do Niemiec. Budowa drugiej nitki gazociągu to najtańszy sposób na zwiększenie dostaw gazu do Europy. Rosjanie w ostatnich latach patrzyli na tę inwestycję niechętnie, nieszczerze argumentując, że to dlatego, iż rurociąg przebiega przez niestabilną Białoruś. Pojawił się więc kolejny projekt gazociągu - tzw. Bursztynowego, biegnącego przez Łotwę i Litwę. Początkowo zyskał on aprobatę Unii Europejskiej, która chciała wpisać go na listę priorytetowych projektów infrastrukturalnych. Ten zapał minął po spotkaniu Schrödera i Putina w kwietniu 2005 roku. UE chciała jedynie przeprowadzić studium opłacalności projektu, co dla tej inwestycji oznaczało odłożenie jej na zawsze.
         W 2010 roku, po dnie Bałtyku będzie już biegł omijający Polskę gazociąg z Rosji do Niemiec. Gazociąg Północny (North Transgas) położą wspólnie firmy rosyjskie i niemieckie. Ma się zaczynać koło Primorska nad Zatoką Fińską i kończyć w Greifswaldzie w Niemczech, nieopodal Szczecina. Ten długi na 1189 km rurociąg jest konkurencyjny wobec drugiej nitki gazociągu Jamalskiego, który też transportuje rosyjski gaz - lądem przez Białoruś i Polskę do Niemiec. Ma mieć też podobną przepustowość - 55 mld metrów sześciennych gazu rocznie. I choć - wedle ostrożnych szacunków - gazociąg Północny będzie kosztować 5,7 mld dolarów, czyli ponad 4 mld więcej niż rozbudowa Jamału, Gazprom od kilku lat konsekwentnie forsuje tę inwestycję. W polityce rosyjskiej spółki rachunek ekonomiczny gra drugorzędną rolę. Decyduje rosyjska geopolityka. Gaz jest w niej bronią, sposobem na uciszanie niepokornych. Gazociąg Północny wyłączy Polskę z energetycznej mapy Europy. Sojusz wielkich sąsiadów od kilkuset lat był zmorą geopolityczną Polski. Dlatego, że Moskwa i Berlin dogadywały się zazwyczaj kosztem naszych interesów. Miejsce zakończenia gazociągu Północnego nie zostało wybrane przypadkowo. Bardzo poważnie utrudni ono Polsce budowę gazociągu z Norwegii i Danii. Gazociąg północny to próba przesunięcia granicy rosyjsko-niemieckiej na zachód od Polski i pozostawienia polskiego rynku gazu w strefie wpływów rosyjskich.
         "Strategia energetyczna Rosji do roku 2020", oficjalny dokument rządowy z 2003 r. w rozdziale VI stanowi, że strategicznym celem przemysłu gazowego jest "zabezpieczenie politycznych interesów Rosji w Europie". W innym ustępie zapisane jest, że przy transporcie surowców energetycznych priorytetem ma być omijanie krajów ościennych i minimalizacja tranzytu. To dlatego Gazprom, nie bacząc na koszty, forsuje projekt, który te wytyczne spełnia.

POLSKIE OPCJE

         Zbigniew Tatys, szef polskiego oddziału amerykańskiej spółki FX Energy, która poszukuje u nas złóż gazu, informuje, że w połowie 2006 roku rozpoczną wydobycie gazu, m.in. z odwiertu koło Wilgi w pobliżu Warszawy. Zwiększenie wydobycia krajowego gazu powinno być wstępem do ucieczki od zależności rosyjskiej. Surowiec ten wydobywany w Polsce jest o połowę tańszy niż kupowany od Gazpromu, bo jego cena sięga mniej więcej 70-80 USD za 1000 metrów sześciennych, łatwiej i szybciej dociera do odbiorców, istnieje możliwość sprawowania nad nim pełnej kontroli. W końcu czerwca prezes PGNiG Marek Kossowski zapowiedział, że jego przedsiębiorstwo zwiększy w 2008 roku wydobycie krajowe z obecnych 4,3 mld metrów sześciennych do 5,5 mld metrów sześciennych. Dziś gaz pozyskiwany ze złóż w okolicach m.in. Jasła, Lubaczowa, Sanoka lub na Bałtyku pokrywa niecałe 32 % rocznego zapotrzebowania na "błękitne paliwo". Piotr Woźniak, były wiceprezes PGNiG, uważa plany PGNiG za spóźnione. Przy rosnącym zapotrzebowaniu na gaz takie zwiększenie wydobycia pozwoli najwyżej utrzymać obecne proporcje między importowanym i miejscowym surowcem. PGNiG nie kiwnął palcem, by w większym stopniu wykorzystać dostępne w Polsce złoża gazu, gdyż obecnie wydobywa go tylko o 200 mln metrów sześciennych więcej niż cztery lata temu, choć w tym czasie krajowy rynek znacznie urósł. PGNiG prowadzi prace poszukiwawcze, ale na tym jego aktywność się kończy. Prace prowadzone przez prywatnych koncesjonariuszy, takich jak FX Energy, niewiele zmieniają, bo około 98 % udziałów w odkrytych w Polsce złożach gazu należy do PGNiG. Koło wielkopolskiego Kościana znaleziono zasoby szacowane na 10 mld metrów sześciennych gazu, w 2003 roku w okolicach Międzychodu i Lubiatowa odkryto złoża gazu oceniane na 7 mld m sześciennych. Mimo to nie ma inwestycji w nowe kopalnie, w rurociągi do nich, czyli infrastrukturę pozwalającą zrobić jakikolwiek użytek z polskiego gazu. Choć sporą część pozyskiwanego w kraju surowca stanowi tzw. gaz zaazotowany, nie nadający się od razu m.in. do sprzedaży dla odbiorców detalicznych, wciąż działa tylko jeden zakład w Odolanach, zajmujący się oczyszczaniem tego gazu. Kolejny miał powstać w Grodzisku Wielkopolskim, ale w 2004 roku PGNiG unieważniło przetarg na jego budowę i cała procedura ruszyła od nowa. Polskie zasoby gazu nadającego się do wydobycia oceniane są na co najmniej 105-110 mld metrów sześciennych (udokumentowano ponad 250 złóż). Mówi się jednak o kilkakrotnie większych nie udokumentowanych i nie odkrytych złożach (nie odkrytych, bo nakłady na prace poszukiwawcze spadają). Już nawet udokumentowane złoża przy obecnej wielkości wykorzystywanego gazu powinny starczyć na 30 lat.
         PGNiG w reakcji na kryzys na wschodniej granicy od razu podpisał ze Statoil memorandum na dostawy gazu z Norwegii. Premier Miller natychmiast podkreślił, że nie będą one jednak przebiegać według umów wynegocjowanych przez jego poprzednika. Może to oznaczać powrót do koncepcji gazociągu Bernau - Szczecin.
         Gaz z rurociągu Bernau - Szczecin nie może być tańszy niż dostarczony bezpośrednio z niedoszłego gazociągu norweskiego. Po drodze swoją (najwyższą w Europie) cenę za transport doliczą przecież Niemcy. W rezultacie za podwójne uzależnienie od jednego dostawcy zapłacimy drożej. Tranzyt gazu nie jest przedsięwzięciem czysto ekonomicznym, ma on - czego nie ukrywają Rosjanie - mocny wymiar polityczny, a wręcz strategiczny. Gazociąg z Norwegii jest jedyną realną gwarancją naszego bezpieczeństwa. Na dodatek - wbrew kłamliwej opinii - nie dopłacilibyśmy do norweskiego gazu ani grosza.

BIAŁORUŚ W TLE

         Białoruś początkowo otrzymywała z Rosji gaz po superpreferencyjnej cenie 30 USD za 1000 metrów sześciennych (światowa cena gazu to obecnie 100-120 USD za 1000 metrów sześciennych). W Polsce za 1000 metrów sześciennych indywidualny odbiorca płaci 1520 zł (482 USD). Kontrakt wygasł, a dostarczający surowiec Gazprom liczył na to, iż podczas negocjacji nowej umowy uda mu się tanio kupić Biełtransgaz. Białoruski rząd odrzucił jednak propozycję sprzedania monopolisty, więc Rosjanie zakręcili kurek z gazem. Nie uczynili tego po raz pierwszy: po ten argument często sięgali w negocjacjach z Mińskiem (nie tylko zresztą z nim - podobnie w przeszłości potraktowali m.in. Gruzję i Litwę). Białorusini nauczyli się, w jaki sposób rozwiązywać tego typu kryzysy - po prostu brali sobie gaz z rurociągów, które przechodzą tranzytem do Polski i Niemiec. Tym razem stała się rzecz bezprecedensowa: Gazprom oskarżył Biełtransgaz o kradzież surowca i zamknął kurki wszystkich rurociągów - zarówno białoruskich, jak i tranzytowych. Zamknięcie rurociągu jamalskiego sprawiło, że gaz przestał docierać do Polski oraz Niemiec. Nasi zachodni sąsiedzi są przygotowani na tego typu kryzysy - gaz kupują także od Norwegii, Holandii, Danii i Wielkiej Brytanii. Natomiast większość gazu rosyjskiego dociera do nich południową drogą przez Ukrainę, Słowację i Czechy. Polska nie stworzyła sobie praktycznie żadnej możliwości wyboru dostawcy. Zdecydowana większość gazu dociera do nas z Rosji tranzytem przez Białoruś i Ukrainę. Część dziennego zapotrzebowania pokrywają krajowe źródła. Norweski gaz, który dociera do nas przez połączenie w Zgorzelcu, stanowi tylko mały procent dziennego zużycia. W dodatku nie ma możliwości zwiększenia tych dostaw.
         Kurek z gazem dla odbiorców indywidualnych zawsze zakręca się w ostateczności, a do zaspokojenia potrzeb grzewczych wystarczą właściwie źródła krajowe oraz niewielki import. Nie zmienia to faktu, że wojna gazowa na wschodniej granicy może mieć dla nas katastrofalne konsekwencje. W pierwszej kolejności surowca zostałyby pozbawione zakłady azotowe - pięć największych fabryk (Police, Tarnów, Włocławek, Kędzierzyn i Puławy) pobiera 20 % gazu zużywanego każdego dnia w naszym kraju. Gdyby kryzys potrwał dłużej, kurek zostałby zakręcony kolejnym wielkim przedsiębiorstwom - Orlenowi w Płocku czy Hucie Katowice. Pozbawienie ich dopływu surowca doprowadziłoby do kosztownych przestojów. Brak gazu zakłady rekompensowałyby sobie zwiększonymi dostawami prądu. Nie ma szans, aby tak duży pobór elektryczności wytrzymała nasza sieć energetyczna. Poza tym zamknięcie rurociągu jamalskiego sprawiłoby, że do Polski płynął gaz tylko przez połączenia na południu kraju. Największe braki surowca wystąpiłyby więc na Pomorzu.
         Należałoby pozyskać alternatywne źródło gazu - straszaka na Rosjan. Turecka premier Tansu Ciller pokazała jak należy prowadzić negocjacje z Rosjanami. Pod koniec lat 90. Turcy wspólnie z Gazpromem wybudowali gazociąg przez Morze Czarne (Blue Stream) i zawarli podobną jak Polska umowę na dostawy. W 2001 r. w odpowiedzi na podwyżki cen gazu, które zaserwował Gazprom, Turcy po prostu zamknęli gazociąg po swojej stronie, wcześniej zapewniając sobie dostawy z Iranu. Po kilku miesiącach Gazprom "zmiękł" i dziś sprzedaje im surowiec po cenach preferencyjnych (szacuje się, że obecnie płacą oni około 100 USD za 1000 metrów sześciennych). Co prawda, nasze szanse na gazociąg z Norwegii przez Danię zostały już praktycznie zaprzepaszczone (Duńczycy, którzy mieli współfinansować budowę gazociągu, kupują teraz gaz od Holendrów), możliwe jest jednak włączenie do projektu naszych sąsiadów z południa, ale będzie to rozwiązanie droższe od tego, które wynegocjował rząd Buzka. Nadal istnieje natomiast możliwość wybudowania bezpośredniego podmorskiego rurociągu z Norwegii, choć im dłużej będziemy zwlekali, tym bardziej będą rosły koszty realizacji projektu. Ciągle aktualne jest też połączenie się z systemem gazociągów europejskich przy pomocy odcinka Bernau - Szczecin (czas budowy to mniej więcej rok). W ten sposób będziemy mogli kontraktować gaz z Norwegii i z Algierii, a także z Rosji. Maksymalnie będziemy mogli kupić tą drogą nawet 5 mld metrów sześciennych - 90 % tego, co obecnie kupujemy od Rosjan. Oficjalnie władze PGNiG ogłosiły w zeszłym roku, że same chcą wybudować ten odcinek gazociągu, jednak nic poza składaniem deklaracji nie robią. Kolejną możliwością pozyskania gazu jest wybudowanie w Polsce terminalu, który umożliwiłby odbieranie ze statków płynnego gazu LPG (Liquefied Petroleum Gas - LPG). Jedną z rozpatrywanych lokalizacji jest Kossakowo koło Gdyni. Koszt przedsięwzięcia to około 400 mln zł.
         Konsekwencji zależności od jednej firmy doświadczyliśmy w lutym 2004 roku. Wówczas skłócony z Aleksandrem Łukaszenką Gazprom postanowił zakręcić kurek. Polska odczuła to momentalnie.
         Białorusko-rosyjski kryzys został rozwiązany. Mińsk podpisał umowę na dostawy gazu po wyższej cenie (prawie 50 USD za 1000 metrów sześciennych), ale kontrakt obowiązywał tylko przez 10 dni. Takie problemy będą istnieć do czasu, kiedy Moskwa będzie sprzedawać Mińskowi (a także Kijowowi) surowiec po preferencyjnych cenach. Rosja traktuje Białoruś i Ukrainę jako swoje strefy wpływów i w związku z tym oferuje im surowiec za niższą cenę. Ponieważ przemysł tych krajów jest w stopniu nieporównywalnie większym niż w wypadku Polski zależny od gazu, chętnie korzystają one z rosyjskiej oferty. Skutek był taki, że właściwie każdy spór polityczny między Putinem a Łukaszenką albo Kuczmą, a obecnie Juszczenką mógł się zakończyć odcięciem dostaw surowca, a w konsekwencji dramatycznym kryzysem polskiej gospodarki. Nie można również wykluczyć użycia "gazowej broni" wielkich razie nastania konfliktu rosyjsko-polskiego.

KWESTIA UKRAIŃSKA

         Mimo że Władimir Putin zapewniał później, że będzie robił wszystko, by do takiej sytuacji w przyszłości nie doszło, nie jest to wcale pewne. Gazprom prowadzi teraz wojnę z ukraińskim Naftohazem, stosując swoje stare chwyty. Na początku czerwca zaproponował Ukrainie przejście od 1 stycznia 2006 r. na ceny rynkowe za kupowany przez nią gaz. Oznaczałoby to, że od przyszłego roku cena rosyjskiego gazu dla Ukrainy wzrosłaby z 50 do 160 dolarów za 1 tys. metrów sześciennych paliwa. Krok ten stanowił odpowiedź na propozycję Kijowa, który chciał podwyższyć opłatę za tranzyt rosyjskiego gazu przez terytorium Ukrainy. Wynosi ona 1,09 dolara za przetransportowanie 1 tys. metrów sześciennych paliwa na odległość 100 km. Ukraińcy chcieli, by Gazprom płacił 1,75 dolara. W dodatku Gazprom jednostronnie orzekł, że zapłatą za tranzyt gazu przez Ukrainę w roku 2004 jest 7,8 mld metrów sześciennych gazu pozostawione tam na przechowanie. Gazprom utrzymuje, że w sezonie grzewczym 2004-2005 wystawił Naftohazowi 40 zleceń na dostarczenie tego gazu do odbiorców na Zachodzie. Według rosyjskiego monopolisty, Ukraińcy pozostawili zlecenia bez odpowiedzi, zatem mogą sobie ten gaz zatrzymać jako formę zapłaty. Polska jest w podobnej sytuacji jak Ukraina. Choć jesteśmy jednym z mniejszych użytkowników gazu w Europie, to ponad 70 proc. surowca, z którego korzystamy, to gaz transportowany przez Rosję. "Dzięki" renegocjacji umowy z Gazpromem przez wicepremiera Marka Pola w 2003 roku Polska, mając na swym terytorium jeden z największych gazociągów (700 km o przepustowości 22 mld metrów sześciennych gazu rocznie), prawie w ogóle nie może z tego gazu korzystać. Mamy prawo do wzięcia z rury tylko 2,5 mld metrów sześciennych gazu. To tyle, o ile w ostatnich trzech latach wzrósł rynek w Polsce. Co więcej, gazociąg Jamalski jest jednokierunkowy. W wypadku awarii lub zatrzymania dostaw, na przykład z powodów politycznych, nie możemy cofnąć przetransportowanego gazu do Polski, lecz musimy się zwrócić z propozycją kupna gazu do Niemiec.
         Ukraina nie była jedynym państwem, której rosyjski Gazprom odciął gaz z powodu nie podpisania umowy na dostawy przez zbyt dużą podwyżkę cen. Do podobnej sytuacji doszło w Mołdawii, tu jednak dostaw gazu nie przywrócono od 1 do 17 stycznia 2006 roku. Gazprom domagał się od Mołdawii, aby ta kupowała gaz po wyższej o 100% cenie, czyli po 160$ za 100 metrów sześciennych. Gazprom kilkakrotnie odrzucał mołdawskie propozycje. Przedstawiciele Gazpromu i Mołdowagazu w końcu podpisali kontrakt na tranzyt i dostawy rosyjskiego gazu do Mołdawii. Mołdawia będzie płacić 110 za 1000 metrów sześciennych rosyjskiego gazu w pierwszym kwartale 2006 roku.
         Jeszcze raz sprawdziła się zasada, że wypowiadając wojnę trzeba wiedzieć jak ją zakończyć. Trzeba też wiedzieć, jakim arsenałem się dysponuje wobec sił przeciwnika. Moskwa zlekceważyła tą zasadę. Wypowiedziała wojnę, choć wiadomo było, że nie może wstrzymać dostaw gazu wyłącznie dla Ukrainy, że zakręcając kurki odetnie też dopływ surowca dla reszty Europy. A to może zrobić tylko na 48 godzin, każda następna minuta kosztowałaby słono, bo umowa o dostawie gazu przewiduje ogromne odszkodowanie za niedopełnienie jej warunków. Prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko świetnie o tym wiedział, wykazał odporność i spokój. Dzięki takiej postawie nie dał się upokorzyć, nie prosił na kolanach o pokój.
         Podpisane porozumienie przewiduje dostawy gazu rosyjskiego dla Ukrainy na następne pięć lat. Ale tylko przez rok będzie obowiązywała wynegocjowana cena, jaką od początku godziła się płacić Ukraina, 95 dol. za 1000 m. sześciennych. Za rok znów trzeba będzie usiąść do rozmów. I za następny rok znowu. Ale przez ten czas ukraiński rząd chce wiele zmienić, przede wszystkim ograniczyć zużycie gazu, który teraz jest często marnotrawiony. Niska cena i dostęp do surowca nie skłaniały do oszczędzania. Ukraina zużywa 76, 5 mld metrów sześciennych, ale w przyszłym roku planuje się ograniczenie zużycia do 50 mld metrów sześciennych, w przemyśle, zwłaszcza chemicznym, ale także w gospodarstwach domowych. Premier Jechanurow zapowiedział już rządowy program wymiany okien, może także ocieplania budynków. To najlepsza lekcja gospodarki rynkowej, gdzie trzeba liczyć i oszczędzać. Ukraina zapłaci mniej, ale też kupi mniej gazu od Rosji: w mieszance za 95 dol. tylko jedna trzecia to gaz rosyjski. Pozostałe to gaz z Turkmenistanu, Uzbekistanu i Kazachstanu. Tylko w ten sposób dało się obniżyć cenę, doprowadzić do porozumienia.

NACISKI ROSJI

         Z dnia na dzień przybywa dowodów, że gaz jest dla Rosji narzędziem do wywierania politycznej presji, nową "bronią palną". Rosja udaje, że nic się nie stało. Ale Europa właśnie się dowiedziała, że wiarygodność Kremla jest ograniczona, a jego zachowania nierozważne. Oby umiała wyciągnąć z tego wnioski. Bo Rosja to wielki rynek i Europa, która wciąż szuka zbytu dla swych towarów, łatwo wybacza jej każdą nielojalność.
         Mimo uspokajających informacji płynących ze strony przedstawicieli rządu i dyrektorów PGNiG wiadomo, że na długotrwały kryzys nie jesteśmy przygotowani. Potwierdza się, że rurociąg z Norwegii, jakkolwiek kosztowny, byłby jednak Polsce potrzebny. I trzeba będzie za niego zapłacić albo znaleźć jakąś alternatywę dostaw. Unia Europejska, która od tego konfliktu przez długi czas próbowała trzymać się z daleka, ostatecznie jednak musiała zająć się całą sprawą. W tych dniach "analizy sytuacji" mają dokonać unijni eksperci ze wszystkich państw członkowskich. A mają o czym myśleć, bo np. 39 % niemieckiego zaopatrzenia w gaz pochodzi z Rosji, austriackiego i polskiego po 65 %, a czeskiego 79 %. Średnia dla całej Unii to 25 %. Pojawił się nawet pomysł, żeby mediacją między Rosją i Ukrainą zajął się były niemiecki kanclerz Gerhard Schröder (po przyjęciu posady w Gazpromie opinię w świecie dzisiaj ma marną, ale to przecież przyjaciel Putina).
         Rosjanie oczywiście wiedzą, że Europa to najważniejszy odbiorca, na którym fantastycznie zarabiają, ale nie chcą też przepuścić okazji do utrzymania w orbicie swych wpływów Ukrainy (najbliższe wybory parlamentarne w tym kraju są już w marcu), a być może przejęcia kontroli nad jej gazociągami. Ukrainę naciskać będą tym silniej, że te gazociągi mogłyby ewentualnie służyć do transportu konkurencyjnego gazu z Azji Środkowej. Przy jednym gazowym ogniu próbują więc upiec dwie pieczenie. I mogą odnieść sukces, gdyby Unia okazała się w tej sprawie poróżniona lub nawet tylko obojętna. Tylko jeśli zaniepokojonych odbiorców rosyjskiego gazu stać będzie na wspólną reakcję, "broń palna" może Putinowi wypaść z ręki.

Do zadań naszego rządu powinno należeć jak najdalej idące uniezależnienie się od monopolistycznego dostawcy gazu. Oby nigdy dostawca nie groził zamknięciem kurka!

© 2006 Kometa