Autor Wątek: 'Kształt wody' - recenzja  (Przeczytany 1092 razy)

Squonk

  • Schronowy Inżynier
  • Gen. armii - Redaktor
  • *
  • Wiadomości: 8805
  • Wytyczając kierunek - Emanacja azymutem!
    • Trzynasty Schron
'Kształt wody' - recenzja
« dnia: 22 Lutego 2018, 01:40:46 »

Nie mam pewności czy w tegorocznej edycji wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej, która odbędzie się 4 marca, film Kształt wody zdobędzie którąś z nich. Choć ma bardzo schronową ilość nominacji do nich, bo 13. Tym bardziej też nie mam pojęcia, czy reżyser i scenarzysta filmu Guillermo del Toro inspirował się obrazem z 1954 roku, Potwór z Czarnej Laguny. Te filmy bowiem, czy raczej czas w jakim powstały są, mocno nacechowane są czasami w jakich żyjemy. Wielokulturowość, otwartość na świat oraz reprezentacja rasowa to obowiązkowe fundamenty dzisiejszego kina, a film który wręcz łopatologicznie się do nich odnosi może być "pewniakiem" oscarowej nocy. Oglądając więc Potwora z Czarnej Laguny zetkniemy się z całkowicie "białą" obsadą,  dopełnioną - z racji konieczności miejsca akcji filmu - dwoma aktorami o karnacji "indiańskiej", którym przypadła rola chłopców do bicia. Czy raczej do zjedzenia, przez ekranowe monstrum.

Ciekawie do tej sprawy, której rozwinięcie w świecie rzeczywistym parę lat temu doprowadziło wręcz do bojkotu Oscarów, w swoim filmie pokazał del Toro. Słodycz i cukierkowatość jakże kojarzących się z Falloutem lat 50-ch i 60-ch XX wieku, sprowadził do pionu smakowicie umieszczonymi scenami, pokazującymi że normą w pewnych miejscach mogło być potraktowanie z buta osób czarnoskórych jak i tych o odmiennych preferencjach seksualnych.

Jednak najważniejszym motywem obu filmów jest oczywiście, wykraczające nawet poza rasę, uczucie. Rybioczłowiek (dobra, i tak wiemy że to falloutowy błotniak) oraz ludzka kobieta. Ile razy było to przerabiane. Z wielką małpą byłoby cokolwiek ciężko, chyba że ta pod wpływem pocałunku zmieniła się by się w księcia. Może więc można i tak, bo w końcu tylko miłość może pokonać każde postapy, jak i bzdurne ideologie dorabiane do rzeczy oczywistych. Że każda ludzka istota ma prawo do życia, miłości oraz szczęścia.

Czego bardzo brakuje we współczesnym kinie, zwłaszcza w tym które ma możliwość "pokazania na ekranie wszystkiego" - czyli przede wszystkim amerykańskim? Cząstki twórcy, pierwiastka osobowości, która nawet w tak wielkiej machinie wielomilionowych budżetów, odciśnie swój znak. A przez to widz, oglądając finalny produkt, będzie miał świadomość obcowania ze sztuką (nawet przykrytą tonami CGI), a nie cynicznym biznesplanem. Jednym z takich nazwisk, które gwarantują choć minimalny poziom "sztuki" jest właśnie Guillermo del Toro.

Całość recenzji pod tym linkiem.
Możemy dojść od sukcesu do upadku, od marzeń do urny z prochami. Możemy spaść z czerwonego blasku rakiet, do 'bracie, czy mógłbyś mnie poratować'.