Wczoraj (20 stycznia br) na 45 prezydenta Stanów Zjednoczonych, został zaprzysiężony
Donald Trump. Miliarder, biznesmen, celebryta, można by rzec że trochę medialny pajac. Zarazem osoba pielęgnująca rodzinne wartości, nawet jeśli owa rodzina jest założona z już trzecią żoną. Jednym słowem ktoś, kogo można określić emanacją specyficznie zrealizowanego amerykańskiego mitu i snu, gdzie pieniądz i sukces mogą być przepustką do politycznej kariery. Choć może być tym też brylowanie w partyjnej układance, począwszy od poziomu stanowego, przez federalny, kończąc właśnie na zdobyciu najwyższego urzędu w państwie. Trump ominął ten etap, wchodząc na prezydencki fotel na swoich zasadach, pokazując przy tym światu, że oprócz politycznej Ameryki znanej z wschodniego i zachodniego wybrzeża lub "redneckiego" Texasu, jest też "coś jeszcze".
I te "coś jeszcze", często określane mianem per "nieprzewidywalność", to powód do amoku i histerii, u tych których można by uważać za przewodników społecznych mas. Ludzi kultury, sztuki, czy wreszcie mediów. Tych, wydawać by się mogło, że mądrych, wykształconych, potrafiących logicznie myśleć. Tymczasem trwa rozminięcie się społeczeństw z jego elitami, czyli zjawisko od jakiegoś już czasu szeroko obserwowane w krajach świata zachodniego. Zwłaszcza w tych, w których wynik demokratycznych wyborów odbiega od ustalonego przez lata układu, stanowiącego element tzw. demokracji liberalnej. Czyli może wygrać tzw. prawica albo lewica, albo nawet i środek. Ważne jednak, by zwycięska opcja nie rezygnowała z szeregu pustych rytuałów związanych z ową demokracją, w tym utrzymywanie na piedestale w/w elit. Gdy w tym układzie pojawi się jednak ktoś trzeci, który czy to z czystej przekory, cynizmu, ale i z przekonań zacznie mówić inaczej, bardziej wsłuchiwać się w głos ludzi a nie elit, to zostaje od razu z miejsca nazwany populistą, demagogiem, a nawet faszystą. Zaś współtworzące owe elity media, już tak urobią całość by tym wątpiącym i niezdecydowanym - czyli tym, którzy zawsze przechylają szalę wyborczego wyniku (milcząca większość) - pokazać z jakim to oszołomem ma się do czynienia.
Styk takich zachowań, łączący w sobie wątek amerykańskich wyborów prezydenckich, oraz tego co obecnie jest w Polsce, dobitnie pokazuje powyborczy materiał w TVN24 z Jolantą Pieńkowską. Manipulacja i propaganda w białych, delikatnych damskich rękawiczkach, z powtarzanym pytaniem "co będzie", może widzowi nasunąć pytanie czy to naprawdę strach, czy cyniczna gra i manipulacja.
Co będzie, to pokaże oczywiście czas. Tymczasem może się okazać, że jedynym, realnym sukcesem wychwalanego dziś pod niebiosa byłego już prezydenta Barracka Obamy, będzie definitywne zburzenie bredni o różnicach rasowych w Stanach Zjednoczonych. Czyli tych głoszących, że osoba o czarnym kolorze skóry nie może zostać prezydentem USA, tylko dlatego że jest "czarna", a nie "biała". Okazało się że mogła, i właśnie tylko to po latach może być jej zapamiętane. Szpiegowanie sojuszników, rozchwianie sytuacji na Bliskim Wschodzie, tzw. reset z Rosją oraz patrzenie przez palce na jej poczynania, odpuszczenie sobie współpracy z zachodnimi sojusznikami jakoś nie bardzo pasują do emocjonalnej histerii uzasadniającej przyznanie Obamie pokojowej Nagrody Nobla, za "jego nadzwyczajne wysiłki na rzecz wzmocnienia międzynarodowej dyplomacji i współpracy między narodami". Jednym słowem błazenada w luksusowych oparach elegancji i szyku, przy której wyluzowanie Trumpa, ocierające się czasem o prostactwo, urasta do niebotycznej wręcz normalności.
I taką też normalność w swoim przemówieniu inauguracyjnym zawarł właśnie Trump. Patriotyzm, w tym również gospodarczy, "rodzina", "nasz kraj jest nasz", zróbmy go wielkim, albo jeszcze nawet większym. Nawet jeśli były to oklepane frazesy znane z kampanii wyborczej, to przy neomarksistowskiej propagandzie związanej z wielokulturowością, społeczeństwem otwartym czy nawet takim gender, zawsze zabrzmią świeżo i z nadzieją.
Demoniczne straszenie Trumpem tym bardziej staje się kuriozalne, jeśli weźmie się pod uwagę system polityczny w Stanach Zjednoczonych. Realny rozdział władzy wykonawczej, ustawodawczej oraz sądowniczej, mimo faktycznej dwupartyjności, ma nie wiele wspólnego z "zawodowymi", bezbarwnymi politykami Europy Zachodniej, którzy jedynie w czym mają wolną rękę (daną im przez wspomniane na początku elity) to wygryzanie konkurentów we własnej partii. Bezbarwność, nijakość, brak różnic między partiami noszącymi łatki "lewicowa"/"prawicowa", to powody które sprawiają, że po kolejnych wyborach w których wyniki coraz bardziej są po równo, myślący wyborcy skłaniają się oddać swój głos na tych którzy mówią jak jest. W przypadku amerykańskich wyborów, w pewien sposób kontrolowaną zmianą w stosunku do Trumpa, byłoby postawienie przez Partię Demokratyczną na Berniego Sandersa, a nie na zgraną aż po same uszy Hillary Clinton. Jej to osoba, od lat miała realny wpływ na amerykańską politykę, i to na najwyższym poziomie, czego nie można właśnie powiedzieć o Trumpie.
Funkcje kontrolne, procedury legislacyjne, nie mówiąc już o nieformalnych zależnościach czy naturalnie ludzkich interesach oraz sympatiach - to wszystko sprawia, że Donald Trump z pozoru wydający się kuriozum na prezydenckim fotelu - jest tylko, albo aż najważniejszą osobą w państwie. Nie jest w nim jednak bogiem. Gdyby jednak w takim Senacie czy Izbie Reprezentantów, albo choćby w Sądzie Najwyższym znajdowało się od kilku do kilkunastu Trumpów, wówczas obawy byłyby słuszne.
Stany Zjednoczone, co by nie mówić o patologiach tamtejszego systemu politycznego, w tym ewidentnym wpływie biznesowych kręgów na proces tworzenia prawa, nie są jednak też Rosją, rządzoną przez klan zawodowych morderców jakimi są ludzie ze służb specjalnych. Nie są też Chinami, z jedną partią w której jedynie w czym można się różnić to przestrzeń pomiędzy "robić więcej kasy" czy "robić więcej (chińskiego) nacjonalizmu". Różnorodność poglądów i postaw, także w samym otoczeniu Trumpa, sprawi że nie będzie mógł on sobie usiąść i jak małe dziecko robić wszystko po swojemu. Lata spędzone w biznesie, na pewno go tego nauczyły. A że będzie inaczej niż do tej pory, to na pewno. Jednak nie jest to chyba od razu powód do histerii.