Bezpośredni link do newsa-----
Od wczoraj na ekranach naszych kin jest już film "Miasto Ślepców". Jego obejrzenie (a także parę innych rzeczy) skłoniło mnie do zastanowienia się nad całościowym sensem posiadania zainteresowań związanych z postapokalipsą. Czyli - roboczo nazywając - "klimatami".
Zacznę od przyrównania zacieszania klimatów postapo, z zacieszaniem szeroko pojętej tematyki grozy. Czyli horrorów, thrillerów i innych takich w filmie, książce czy innej twórczości.
Co czujecie sięgając po takie produkty? Strach, zaciekawienie, lekkie mrowienie w dolnej części brzucha. Brrr!!! Jakże fajny może być strach wywołany pomrukami głodnego zombie, czy demoniczny wrzask wampira.
Tymczasem przedwczoraj, telewizja Polsat wyświetliła film dokumentalny o dziewczynie, która przez parę lat była gwałcona przez własnego ojca. W filmie nie było żadnych klimatów rodem z Kinga, Mastertona czy naszego Łukasza Orbitowskiego. Było przaśnie, zwyczajnie, polsko, katolicko, tak jak w Waszych domach czy za Waszym oknem. Tylko "aktorzy" i "wydarzenia" trochę takie "niesztampowe". A wyobraźcie sobie, co by było gdyby ów "ojciec" swoje zwyrodniałe rozrywki uprawiał, jednocześnie wymawiając jakieś dziwne zaklęcia, posługując się językiem rodem z kart utworów Lovecrafta.
Haa!!!
Czujecie już te mrowienie grozy, podobne do tego jakie towarzyszy nam wejściu do ciemnego pokoju. Niestety ów człowiek był "tylko" niepijącym oraz chodzącym (zapewne) do kościoła. Czyli w tej historii nie ma nic dla fanów mrocznej literatury czy filmów. Czyż nie mam racji?
Teraz wracamy do postapokalipsy. Już od dawna widzę jej bezsens na odcinku kultury i sztuki. To, że nie rzuciłem tego w czorty to w sumie efekt mojego szukania dziury w całym. Ciągłym wierzeniu, że postapo to nie tylko przygody Johna Connora czy szalonego Maxa. Jednak łatwo nie jest. Mógł bym się założyć, że informacja o filmie w klimatach pochodzącym z Nikaragui wywołałby większy odzew wśród falloutowo/postapokaliptycznej braci, niż kolejny news o masakrach, epidemiach, wojnie w Afryce. Masakra zrobiona przez zombie zawsze wygra z masakrą Tutsi w Rwandzie.
W końcu po całym dniu pracy, przy zimnym piwku zawsze lepiej zrelaksować się nikaraguańskim zombiako-horrorem niż wkminiać się w miliony prawdziwych ofiar z dalekiego, "conasobchodzącego" kraju.
I tu wracamy do ”Miasta ślepców”. Film, który wydawać by się mogło będzie idealnym filmem w klimatach, ponieważ zawiera w sobie elementy preapo, właściwego apo oraz postapo. Czyli powinno być dobrze? No właśnie nie jest, ponieważ do głosu dochodzi właśnie "wychowanie" na Terminatorach, Mad Maxach i innch Legendach.
To coś jak podziwianie Dody, kręcącej tyłkiem w telewizorze. Patrz, podziwiaj z rozwartą japą ale i tak tego nie dotkniesz, nie mówiąc już o czymś więcej. Tylko możesz patrzeć, podziwiać, marzyć. Ale nic na serio. Podobnie i w postapo. Patrz na skutki przyczyny, skutki postapokalipsy ale w niej samej nie bierz już udziału. Chyba, że wybierasz się na "wczasy" gdzieś w gorące punkty w Afryce.
Tymczasem "Miasto ślepców" przenosi nas w sam środek apokalipsy. Ale nie robią jej zombiaki, bomby atomowe, wirusy czy inne sztampowe gówno. Robią ją ludzie... Ale sam się złapałem na tym, że w ostatnich scenach filmu, masy niewidomych wydały mi się podobne do zombie.
Na pierwszy rzut ten film można porównać jako efekt zmiksowania "Zdarzenia" z "Doomsday". Na drugi rzut, pamiętając polskie doświadczenia niemieckiej okupacji, obozów koncentracyjnych czy powstań w Warszawie (żydowskiego oraz polskiego) jakoś ciężko przejść do porządku nad tym, że "Miasto ślepców" to banalny film.
Może zacznijcie w postapokalipsie szukać człowieka, a nie zombiaków czy fajnych pancerzy z przyczepioną czaszką kota. Tylko czy potraficie?