Nieczęsto udzielam się na forach internetowych, forach, grupach dyskusyjnych… Jeśli już to robię, to bez dawnej żarliwości. Bo, owszem, nieczęsto dziś nie równa się w ogóle kiedyś. Jakoś chyba tak jest, że wraz z wychodzeniem (niekoniecznie szybko) z okresu największego buntu i votum separatum wobec świata, coraz mniej się chce bić o każde słowo, o to, by moje było na wierzchu, o każdą pełną uporu i młodzieńczej przekory "rację". Słowo "czat" właściwie nie istnieje dla mnie od czasu, kiedy w gimnazjum zachłysnęłam się możliwościami Internetu i podobnie jak reszta klasy wchodziłam na owe czaty na lekcjach informatyki.
Tych miejsc w sieci, które odwiedziłam, raz pisząc posty, innym razem (częściej) będąc jedynie obserwatorem, wreszcie okazjonalnie wpadając na tę czy inną witrynę, było i jest całkiem sporo. Uczciwie muszę odliczyć z tego zestawu Facebooka, na którego nie dałam się do tej pory skusić (ku rozpaczy naszego Rednacza), jednak takie krótsze wypowiedzi, na przykład w formie postów na blogach, komentarzy pod nimi i komentarzy pod artykułami "na Onecie" (wyrażenie "na Onecie" zastępuje już dziś niejeden epitet, najczęściej negatywny) - czytam i przeglądam.
I - czyżby był to jakiś rodzaj masochizmu? - im więcej czytam, tym mniej chce mi się "udzielać". A zdarzało mi się niegdyś nawet różne funkcje forumowe pełnić i "stanowiska" piastować.
Może nawet nie masochizm, może prędzej lęk. Bo śnieżkami, Drodzy Czytelnicy, to się można obrzucać i mieć z tego kupę frajdy. A przed wszędy latającym guanem to się wieje, albo przynajmniej czymś nienasiąkliwym okrywa.
Zabrzmi to dziwnie i niezbyt smacznie, ale do napisania felietonu skłoniło mnie… guano właśnie.
Guano, które zaatakowało moje organy percepcji w miejscu, któremu daleko do kwejka sadistic.pl czy tego typu witryn. Animowana fotografia jakiegoś człowiekopodobnego (czytelnicy zrozumieją, że raczej nie chciałam wnikać, co tam konkretnie było) cielska, pokazującego światu nie tylko co ma na zewnątrz, ale i co z wewnątrz wychodzi.
Obrazek uruchomił ciąg skojarzeń: ledwo zobaczony (przez palce, z uwagi na zdrowie psychiczne) "awatar" z rojącymi się robalami czy z operacją na otwartym oku. "Śmieszne" gify z ludzikami rozpadającymi się na kawałki. Zdjęcia ludzi z imprez, zapewne bez ich woli (choć równie często dla "śmiechu" za zgodą właśnie) wrzucone po to, by każdy mógł się śmiać z potknięcia na ścieżce po pijaku, z głupiej miny po kilku głębszych - tak jakby był absolutnie niewinny pod względem imprezowym. "Dzióbki" słodkich dziuni, pstrykane na tle łazienkowych kafelków. Wreszcie "słit focia" z obozu zagłady.
Kilka dni potem wywiązała się w naszej redakcji luźna, krótka wymiana zdań na temat dopuszczalnej normy "grubości" żartów na fejsbuku. To był kolejny niezaprzeczalny znak-wezwanie: ten felieton musiał się urodzić.
Lęk, strach albo uczucie kompletnego wypompowania. Takiego, co to "rence opadywójom". Zakłopotanie, związane z pytaniem: Azaliż to, mili moi, świat zwaryjował już ze szczętem, czy to mię dopada przedwczesna gorycz istnienia i w owym radosnym rechocie mam minę aż nadto grobową?
Internetowi przerażacze. [...]
Pełen felieton dostępny na Stronie Głównej