Postanowiłam, że nieco rozwinę swój komentarz (jakkolwiek widzę, że po kruchym lodzie stąpam).
Ten dwugłos czy, jak tu powiedzieliście, hipokryzja, wynika z faktu, że o pewnych zawodach, profesjach, rolach, nie myślimy (my jako społeczeństwo, jako ludzie) tak jak o innych. Jest taka ich grupa, w kontekście której bardzo często pada słowo "służba", "powołanie", "misja" "reprezentacja" i tym podobne, gdzie bardzo dużą rolę gra lojalność i posłuszeństwo.
I teraz wymagamy od żołnierza (tu to inne postrzeganie jest jeszcze bardziej widoczne, bo wiąże się z całą galerią silnych archetypów), żeby jednocześnie "robił swoje" i "miał jaja", jak przystało na faceta z bronią, a z drugiej strony chcemy, według tego podwójnego widzenia, żeby nie tylko zarabiał jak w każdym innym zawodzie, lecz był lojalny wobec ojczyzny, miał słuszną moralność, etc.
Dlatego, kiedy o misjach zagranicznych mowa, pojawia się schizofrenia takiego rodzaju "Okej, idź do woja, ale nie jedź na misje". Nie znam armii od środka, nie wiem na ile prawdziwa jest opinia, że w gruncie rzeczy odmówić wyjazdu można tylko pozornie, gdyż wiąże się to z przykrymi konsekwencjami (wstrzymywanie awansu itd.), ale czy to nie jest właśnie schizoidalne życzenie? "Pójdę do woja, po czym wybiorę sobie rozkazy, które spełnię i rozkazy, na które kichnę"?
Druga sprawa, to właśnie reprezentacja ojczyzny. Pojawiają się określenia "najemnicy", "sprzedawczyki" i tego rodzaju przykre stwierdzenia, bo to Polacy na misjach są tymi, którzy wkraczają na obce terytorium. "Agresorzy", "okupanci"... I tak dalej.
Wojna, wojskowość byłyby pewnie idealnie kojące dla sumienia, "czyste" i czarno-białe, gdyby chodziło tylko o ten rodzaj służby krajowi, który polega na tym, że na nas napadają, a my się bronimy w ofiarnej i dramatycznej walce. Tylko, psikus, polityka i historia są o wiele bardziej zakręcone. Kiedy reprezentująca nasz kraj władza podejmuje korzystną, ze swojego punktu widzenia, decyzję, że tu i tam wojska pośle, bo to służy jej interesom międzynarodowym (piszę, podkreślam, o mechanizmie, nie oceniam teraz słuszności poszczególnych kroków), to w tym momencie, nawet jeśli bezpośrednio nie jesteśmy jedną ze stron, pośrednio stoimy w obszarze zainteresowania, gdzie założeniem decydentów jest, że lepiej, jak będziemy brali w czymś udział, niż kiedy tego nie zrobimy. Ergo: nie ma mowy o żadnym najmie tylko dlatego, że armia płaci żołnierzom, jak w normalnym zawodzie. Unikanie tego rodzaju rozterek sprowadzałoby się do tego, że:
a) W ogóle trzeba by było zanegować zawód żołnierza (co byłoby nieuzasadnioną histerią, bo zapłata za służbę zbrojną nie jest nowością);
b) Przyjąć za normę, że "naród sobie, organy państwa sobie", znaczy, mamy władzę, ale ona nas nie reprezentuje, zatem normalne jest, że żołnierz polski nie czuje się żołnierzem Polski, mającej tych a tych u władzy (nawiasem mówiąc, taki dwugłos niekoniecznie musi dziwić i często się u nas w historii pojawiał, z dziejowym usprawiedliwieniem; chodzi raczej o sytuację, w której zanegujemy jakiekolwiek ramy państwowości, bo rządzący muszą być głupi z definicji i żołnierz nie musi przed nimi odpowiadać);
c) Uznawać skrajny obiektywizm, oparty na iluzji sprawiedliwości dziejowej, gdzie wiara w to, że wszyscy mogą się kochać, a polityka nie jest brudna, jest na porządku dziennym. To oznaczałoby, że kochamy Polaków, Amerykanów, Afgańczyków, Rosjan po równo i jakikolwiek przechył szali sprawiedliwy obiektywizm zaburza (nie będę mówić, jak to jest możliwe, ale można się zastanowić, czy brak wyboru żadnej ze stron nie jest często po prostu biernością i ucieczką przed własnym sumieniem). Nie chcę żeby zapachniało prowokacją, ale to trochę tak jak z niemieckim żołnierzem okupującym Warszawę: lud polski widział w nim zbója, matka bohatera Rzeszy. Wchodzimy tu w obszar, w którym ta Jasiowa solidarność ma bardzo duże znaczenie i najczęściej do tego nie odzywa się przez chłodny rozum, w dyskusjach na forach, tylko poprzez życiorys, doświadczenie i emocjonalność.
To wszystko nie jest czarno-białe i o ile rozumiem ludzi, którzy sprzeciwiają się misji w Afganistanie czy misjom jako takim w ogóle, mając ku temu i argumenty, i pewną dozę kultury, o tyle nie akceptuję inwektyw i plucia zza monitora, gdzie odwaga sprowadza się do zacisznej "anonimowości" przed kompem.
Polska ma o tyle przechlapane, że jej sytuacja geopolityczna wielokrotnie zmusza do tańcowania raz na tę stronę, raz na inną, w stylu tu się może ugra, tu może nas zapamiętają i pomogą, etc. Różnie się to nam opłacało i różnie wyglądało, trochę jak jazda na stopa – chciałoby się dojechać do celu, więc się łapie, co można, żeby tam trafić. Zawsze w takim wypadku wraca dyskusja o samej polskości i o zasadności trzymania się pewnej wspólnoty i granic bardziej niż, hm, rozsądku czy kosmopolitycznego przetrwania. Nie mnie tutaj gmerać za bardzo w temacie, niemniej jednak, jeśli przyjmiemy, że jakaś grupa zawodowa nas "zdradza", to równie dobrze możemy potem powiedzieć, że zdradza nas policja, potem komornicy, no bo też "niemiły" fach, lekarze (bo łapówki, bo konowały) i tak do rozpadu jakiejkolwiek więzi z krajem. Podkreślam, że nie mówię w tej chwili o tym, kto i kiedy, tylko o tym, jak się kształtuje taka postawa w ogóle.
Nie napiszę nic więcej i bardziej szczegółowo, bo się nie znam, ale uznałam, że mojej pierwszej wypowiedzi przyda się małe dookreślenie.