Uwolnienie systemów edukacyjnych nie tylko doprowadzi do lepszego przygotowania ludzi do pracy (co twierdze ja, z punktu widzenia utylitarystycznego), ale też pozwoli dorosnąć zachowując wrodzoną kreatywność, pozwalając ludzkości być po prostu szczęśliwą (co, twierdzi Ken). Fajnie.
Szkoły niższe mnie nie obchodzą, bo nie przygotowują ludzi do pracy tylko do nauki pracy, więc w tej kwestii się nie wypowiem. W kwestii szkół wyższych - uwolnienie tego systemu było najgorszą rzeczą, na jaką wpadło nasze wspaniałe państwo. Czemu nie ma pracy dla kończących wiele kierunków studiów? Bo można je skończyć wszędzie i nikt nie weryfikuje tego, w jaki sposób do tego dochodzi. Powstaje ogromna ilość ludzi po danym kierunku i nie mają gdzie pracować, bo tego nie trzeba. Szkół to nie obchodzi - dla nich liczą się pieniądze a nie perspektywy ludzi kończących studia. To naprawdę widać - po kierunkach humanistycznych z pracą bardzo ciężko, bo byle jaka szkoła założona przez sołtysa Tczewa może tego uczyć. Z kierunkami ścisłymi jest nieco lepiej, bo koszta nauki są większe, więc mniej rosnących jak grzyby po deszczu szkółek ma pieniądze na ich otworzenie (trzeba zbudować i utrzymać laboratoria, pracownie, zapewnić odpowiednie warunki itp.) stąd mniej ludzi je kończy i jest dla nich miejsce (pomijam kwestie większego zapotrzebowania, która jest istotna, ale to tylko jeden z czynników). Wreszcie dochodzimy do kierunków, które z tego czy innego powodu działają na "niewolniczym systemie": otworzenie ich jest ekstremalnie trudne (nie chcę tutaj rzucać nazwami, ale z tego co wiem w dziedzinach krążących dookoła lotnictwa jest taka sytuacja) czy to ze względu na brak ludzi z uprawnieniami do nauki czy sprzętu/informacji albo w ogóle niemożliwe dla uczelni prywatnych (np uczelnie medyczne). Wśród tych ludzi nie ma bezrobocia.
Kwestia przygotowania ludzi do pracy też jest ciekawa. Sołtys Tczewa może nadać komuś tytuł magistra. UJ i UW też mogą nadać komuś tytuł magistra. W świetle prawa oba tytuły są równoważne, z tym, że u sołtysa uczyli przeciętni ludzie, mając niskie wymagania (niskie progi - nikt nie pójdzie do szkoły za pieniądze jeśli mógłby się dostać za darmo), a na UJ i UW największe sławy w swojej dziedzinie, mając ogromne wymagania (mogą sobie na to pozwolić, bo progi są odpowiednio wyższe, więc i przyjęci są odpowiednio zdolniejsi ludzie). Czy szkołę sołytsa może skończyć ktoś, kto będzie super i zajdzie daleko? Pewnie, ale obstawiam, że takich jest może 25% absolwentów. Czy wielką, państwową uczelnie może skończyć ktoś, kto się nie nadaje? Jasne, ale znów to będzie jakieś 25% ludzi. Weźmy jeszcze statystykę - UJ jest jeden, UW też. Podobnych uczelni jest w kraju kilkadziesiąt. Sołtysów Tczewa jest kilkaset. Po wymieszaniu dostajemy obraz ludzi nieprzygotowanych do pracy, mających papier za nic i niewielkiego procentu tych faktycznie nadających się do swojej pracy. Co więcej, ci faktycznie zdolni na tym tracą, bo jeśli rynek jest kiepski, w dodatku przepełniony, pracodawca musi weryfikować swoich przyszłych pracowników w inny sposób. Wie, że statystyczny absolwent nie jest przygotowany do pracy, więc wymaga doświaczenia, które trudno jest zdobyć, bo wszyscy go wymagają.
A teraz przenosimy się o kilkanaście lat w przyszłość, do tego, co jest teraz. Rynek edukacji jest rozcieńczony, to już jest tania i mało potrzebna dla pracodawcy usługa, więc siłą rzeczy nawet te lepsze uczelnie muszą obniżać progi i wymagania. I z wykształcenia zrobił się bezwartościowy, masowy papierek. Smutne.
Obecny Polski system wciąż opiera się na narodowo-patriotycznej edukacji, jednak od dłuższego czasu podejmuje się próby przestawienia go na Anglosaski model w którym kosztem wiedzy powszechnej (i ryzyka zidiocenia społecznego) stawia się równocześnie bardziej na specjalizację z intencją lepszego masowego przygotowania na studia, oraz podejmuje się próby zachwiania kreatywności tak istotnej w nowoczesnym nauczaniu (nauczyciele zdają sobie sprawę że ją zabijają).
OK, a teraz wyjdźmy ze świata ideologii do tego prawdziwego. Celem przerabiania systemu szkolnictwa NIE JEST lepsze przygotowanie ludzi do czegokolwiek. Jedynym jego celem jest oszczędzanie. Mniej lekcji? Można zatrudnić mniej nauczycieli, po co płacić za edukację, lepiej sobie nowe iPady kupić. Dowód? W liceum do którego chodziłem większość nauczycieli tych bardziej profilowych przedmitów (biologia, chemia, fizyka, historia) straciło cały etat. Wcześniej mieli po 2 godziny w 8 klasach, teraz są 4 w jednej, profilowanej. Bo inne klasy zwyczajnie nie mają tych przedmiotów. Jak taki system sprawdzi się w praktyce? Już mogę odpowiedzieć, że źle. Ludzie, którzy nie mieli przez 3 lata fizyki, którzy będą mieć okrojoną matematykę i tak dalej na porządnych studiach związanych z biologią nie mają czego szukać. Myślę że z chemią jest tak samo, o fizyce się nie wypowiem, bo nie wiem. Ale oszczędności będą - wywalmy z pracy połowę nauczycieli, po co ludzie mają coś wiedzieć.
Tego typu prymitywne nauczanie nie wymaga kompetencji (i kreatywności) i dzięki niemu stosunkowo łatwo było znaleźć nauczycieli
W takim razie idź i ucz przyrody w podstawówce. Ucz polskiego albo matematyki w gimnazjum. Tym zdaniem właśnie obraziłeś kilkaset tysięcy osób pracujących w początkowych okresach nauczania odbierając im kompetencje i kreatywność.
edukacja prywatna (mówiąc "prywatna" mam na myśli "elitarna", a nie pseudoedkację tj. opłatę za papier) jest lepsza
Nie znam ani jednej osoby, która mając pieniądze i zdolności poszłaby na prywatną uczelnię. Wszyscy, którym zależało na edukacji a nie, jak to nazwałeś, pseudoedukacji, woleli zapłacić częstokrć dużo większe stawki za niestacjonarne studia na państwowych uczelniach. Nawet jeśli szkoła będzie najlepsza, liczą się też ludzie, którzy do niej idą, z ich ambicjami i założeniami. Oczywiście zostaje 25%, ale kto będzie ich ciągnął w górę, jeśli pozostałe 75% ciągnie w dół? Co do szkół, powiedzmy, niższego stopnia - jest różnie. Są lepsze (te, w których faktycznie się wymaga) i gorsze, z przewagą tych drugich (gorsze pod względem wymagań, bo klient płaci, klient żąda dobrej średniej), ale tu nie ma to większego znaczenia, bo ktoś, kto sobie zlewał na dobrych studiach i tak dostanie po dupie.
Osobiście uważam że najważniejsze jest oddanie matury pod jurysdykcję uniwersytetów, bo jej zadaniem jest preselekcja na nie i nawet jeśli miały by one być niezdawalne, to mają one być dla uniwersytetów wiarygodne.
A po co? Przywróćmy egzaminy wstępne. Tylko w obecnej sytuacji to niczego nie naprawi - dostępność usług edukacyjnych jest duuużo większa od ilości ludzi, którzy faktycznie nadają się na studia. Uczelnie, żeby mieć studentów, będą musiały nadal obniżać progi. Akurat edukacja to chyba jedyna dziedzina, której wolny rynek połączony z mentalnością ludzi zwyczajnie przeszkadza.
Z czasem jednak w związku z rosnącym zapotrzebowaniem na specjalistów wymagania co do studentów spadały (często wiązało się to także z przejmowaniem uniwersytetów przez władzę) i dziś sięgają niemalże dna..
Sięgają dna, bo każdy musi iść na studia. Zapotrzebowanie nie ma tu nic do rzeczy, bo ministerstwa ono nie obchodzi. Decyzje podejmowane są zupełnie bez związku z rynkiem, zalewamy rynek ludźmi z dyplomem, żeby poprawić statystyki, ale tak, żeby jak najmniej za to zapłacić. Jest ogromne zapotrzebowanie na onkologów. Co się robi w takiej sytuacji? Zwiększa ilość miejsc na specjalizacji i studiach? Więcej im płaci? Tworzy się lepsze warunki pracy? Skąd. Zmniejszamy ilość miejsc na studiach, specjalizacje zostawiamy jak jest, za to kupujemy więcej kartek, na których ludzie będą się mogli wpisywać do kolejki. W kierunku na przykład kierunków matematycznych wszystko co zostało zrobione, kiedy faktycznie były potrzebne, to akcja reklamowa w TVP. Brawo.
Jeśli chcemy robić uczelnie prywatne, to postawmy takie wymagania, żeby zamiast każdych 200 powstały dwie, ale faktycznie dobre. Inaczej możemy od razu rozdawać papierki na ulicy. Co do programu i wszystkiego z nim związanego - jest zły. Ale sam nie zabrałbym się za jego poprawianie, bo nie czuję się kompetentny. Trzeba by się bardzo natrudzić, żeby ustawić go tak, by społeczeństwo nie głupiało, a jednocześnie uczyło się czegoś praktycznego. Wydrzemy teorię? Ludzie nie będą wiedzieć, co to mitochondrium czy jak działa silnik ich samochodu czy kto to właściwie był ten cały Raskolnikow (tak, uważam nieznajomość tych rzeczy za powód do wstydu). Zostawimy ją - zwiększymy wymiar godzin. A nikt za to nie zapłaci, bo wyszedł nowy iPad.