Fantastyka w wersji papierowej. Czy to ma dziś jeszcze sens, kiedy mamy internet, w którym działa kilkanaście dużych serwisów ogólnotematycznych, kilkadziesiąt fanowskich półprofesjonalnych (jak choćby Trzynasty Schron
) i kilkaset mniejszych, w postaci np. blogów. Podłączenie do sieci, komputer, przeglądarka - wielorakie fantastyczne światy są przed Wami. A gdy jeszcze na zbytności mamy tableta albo e-czytnik, umożliwiający przeglądanie internetowych zasobów, to jest tak jakbyśmy trzymali swoich łapkach nieograniczoną rozmiarem i pojemnością encyklopedię. Wreszcie co z kryzysem na rynku czytelniczym i z faktem, że nasza kochana Ojczyzna (a raczej ci, którzy nią rządzą) ma gdzieś edukacyjny aspekt "papierowego" czytelnictwa. Bowiem rządzący gdyby mogli, to papierowe "doczytadła" obłożyli by nie tylko VAT-em, ale także dziesięciną, partyjnymi datkami oraz obowiązkowym wsparciem biednych dzieci oraz głodnych piesków i kotków. Jednym słowem - chcesz czytać słowo drukowane frajerze, bo się uważasz za "ynteligenta", co nie łyka "świata dla lemingów" z tefałenu czy z otwartą japą nie zaciesza rozrywkowych rewii z telewizji "łże publicznej" - to masz przerąbane. Płać i płacz - płacz i płać. A jeszcze gorzej mają ci, którzy zajmują się tworzeniem tegoż słowa drukowanego.
Ej zaraz! To jakaś apokaliptyczna wizja czy co? Bo skoro jest niby tak źle, to co w takim razie na polskim rynku czytelniczym robi dwumiesięcznik
Coś na progu. I nie dość, że co robi to jeszcze po co robi? No a my - tu znów odniosę się do swojego schronowego zaplecza to nie jesteśmy lepsi, skoro trzaskamy na potęgę te nasze ziny, cicho licząc, że któryś z czytelników je sobie wydrukuje, by mieć możliwość prawdziwego pomiziania sobie Trzynastego Schronu.
Tak. Papier i słowo na nim zapisane. Dzięki wynalazkowi rzemieślnika z Moguncji wiedza przestała być czymś zamkniętym dla wąskiej kasty wtajemniczonych, a tzw. kultura i zdobycze cywilizacyjne świata zachodniego uzyskały prymat na całym świecie.
No właśnie - a dziś? Czy słowo drukowane ma jeszcze sens? Zabierając się za przeglądanie drugiego numeru
Cosia miałem takie wątpliwości.
BO PRZECIEŻ JEST INTERNET - coś tam we mnie krzyczało. Tylko, że zasoby internetu, oprócz swojej bogatości, mają też jedną wadę - nadmiar dostarczanych informacji, który bez odpowiedniej
selekcji zatka nasze kanały przerobowe. I ta właśnie cecha jest chyba największą zaleta czasopisma
Coś na progu. Literacka groza, steampunk, tzw. klimaty retro to przewodnie motywy drugiego numeru, który wzięty w łapki zrobi na nas dobre wrażenie. Zeszytowy format, starszym fantastycznym stażem czytelnikom przypominający dawnego "Młodego Technika", lekko szara stylizacja druku w środku, zawartość pełna ilustracji oraz zdjęć - dostajemy coś naprawdę dla smakoszy.
Wspomniałem o kwestii
selekcji, niezwykle ważnej dla kogoś takiego jak ja, czyli osoby, która nie uważa się za zdeklarowanego fana fantastyki śledzącego na bieżąco co tam piszczy. I od razu przykład artykułu, który mimo lekko mylącego tytułu - "Moda na retro" - doskonale zapoznał mnie z tzw. kinem klasy Z pełnego brutalności, golizny, przemocy, ale na swój sposób ciekawego (oczywiście jak kto tam co lubi). Muzyka w klimatach steampunk - słyszeliście kiedyś o tym? W tym wypadku, po przeczytaniu artykułu "Steampunk - dźwięki wiktoriańskiej pary" konieczne będzie skorzystanie z zasobów internetu, by sprawdzić co tam ciocia YouTube posiada.
Coś na progu odświeżyło mi również osobę
Edgara Alana Poe, kojarzącego się z oglądanymi za dzieciaka, puszczanymi w nocy w telewizorni filmami czy pierwszą płytą
Alan Parsons Project. Czyli z tzw. inspiracjami wtórnymi, nie mającymi jednak takiej siły przekazu jak bezpośrednie sięgnięcie po jego twórczość. Trzeba będzie nad tym popracować. Do tego szczery tekst o Tomaszu Beksińskim oraz wywiad-rozmowa z dwoma panami, którzy na co dzień zajmują się medycyną sądową, od strony naukowo-praktycznej. A to raptem tylko mniej niż 1/5 zawartości drugiego numeru
Coś na progu.
Wertując więc to czasopismo myślę sobie, że jak ma się pomysł na i wizję, to można wejść w coś tak w dzisiejszych czasach nie do pomyślenia jak wydawanie klimatów fantastycznych papierowym drukiem. Wspominam czasy kiedy kupowałem Fenixa, mam wielki sentyment do Science Fiction pod dowództwem
Roberta J. Szmidta. Zaś Coś na progu to projekt zdecydowanie bardziej różniący się od tych tytułów. I jak zdążyłem się przekonać, dopasowany do dzisiejszych realiów powszechnej dostępności do internetu i niesprzyjających warunków do rozwoju klasycznego czytelnictwa. Dlatego jeśli czujecie potrzebę, że czasem warto by "potrzymać sobie" coś fantastycznego w łapkach, to śmiało sięgajcie po
Coś na progu.