Autor Wątek: [III.2011] Bitwa o Los Angeles - recenzja  (Przeczytany 2223 razy)

Squonk

  • Schronowy Inżynier
  • Gen. armii - Redaktor
  • *
  • Wiadomości: 8805
  • Wytyczając kierunek - Emanacja azymutem!
    • Trzynasty Schron
[III.2011] Bitwa o Los Angeles - recenzja
« dnia: 24 Marca 2011, 12:27:07 »

Gdy bodajże na początku 2000 roku poznałem nazwiska z obsady Władcy Pierścieni byłem - oględnie to ujmując - rozczarowany. Nie Mel Gibson, nie Sean Connery, nikt o mocnym nazwisku w aktorskim świecie. A reżyser? Eeee?? To jakiś daleki krewny tego Michaela??? Okazało się jednak, że filmowy tryptyk umiejętnie nawiązał dialog ze spuścizną swojego literackiego pierwowzoru, a kierujący tym interesem, potrafił umiejętnie pogodzić maksymalną zgodność z oryginałem z wymogami współczesnego kina. No i przy okazji świat dowiedział się, że Peter Jackson, to nie tylko facet od kręcenia "specyficznych" filmów kina grozy, ale reżyser, który ogarnie wielki projekt za miliony dolarów z dawką filmowego wizjonerstwa, które zatracił już np. Steven Spielberg.

Wspomniałem tu właśnie o Peterze Jacksonie, gdyż film Inwazja: Bitwa o Los Angeles na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie, że chce wejść na obszar jaki wyznaczył Dystrykt 9, nad którym producencką opiekę sprawował właśnie filmowy "ojciec pierścienia". Coś fantastycznego, nierealnego nie dzieje się wśród fantastycznych i nierealnych osób. Bohaterami są bowiem tacy sami zjadacze chleba jak ja i Ty - czytelniku - a tylko traf chciał, że sytuacja w której się znaleźli, przypominać będzie te znane z kart komiksów i powieści.

W Dystrykcie 9 to zadziałało, mimo świadomej/nieświadomej niekonsekwencji czy miała to być stylizacja na dokument czy rasową fabułę. I choć rok 2009 przyniósł w fantastycznym kinie film równie, a może nawet i bardziej frapujący jak Moon, to jednak historia kosmitów z Południowej Afryki została sztandarem "nowego realizmu" w kinie kosmiczno-ufolsko fantastycznym. I te same tony chcieli też odegrać twórcy Inwazja: Bitwa o Los Angeles, ale zamiast wyrafinowanej technicznie suity w stylu Dream Theater, dostaliśmy płytę z coverami w wykonaniu Joe Cockera albo Roda Stewarta. Panowie mają swoje zasługi i dokonania, ale od lat nie mają już nic ciekawego do powiedzenia, odcinając kupony od wypracowanej wcześniej sławy.

Wbrew pozorom nie chcę się jednak pastwić nad recenzowanym tutaj filmem, ponieważ mimo wszystko wnosi on nową jakość do gatunku kinowego, który tak barwnie nakreśliłem. Dzień niepodległości, W pułapce wojny, Helikopter w ogniu no i Dystrykt 9 - te tytuły mogą nam zdefiniować Inwazja: Bitwa o Los Angeles. Mogą, ale nie czynią tego do końca, gdyż to co widzimy na ekranie to jakby idealna, aktorska wizualizacja gry RPG. Dynamicznie pokazane sceny walk są przerywane momentami wytchnienia, w których grupa nabiera więcej optymizmu i siły - jeszcze więcej bo już jakiś oczywiście ma - by iść naprzód i walczyć z wrogiem. Bohaterami są oczywiście dzielni żołnierze Piechoty Morskiej USA, którymi dowodzi sierżant "po przejściach" - zapewne w Afganistanie. Oczywiście dzisiejsze kino amerykańskie nie może pokazać jak to "nasi chłopcy" robią porządek na Bliskim Wschodzie, bo wiadomo - polityczna poprawności. Ale co powiedzieć, gdy ona przekłada się też na świadome bądź nie, szybkie i niedokładne pokazywanie scen z Obcymi? To ich praw też musimy przestrzegać, bo a nuż okaże się, że jednak istnieją, przylecą i zamiast niszczyć oraz podbijać wytoczą nam proces o naruszenie. W rezultacie dzielni żołnierze oraz ich sierżant wręcz wylewają się z ekranu na widza, że aż trudno ich nie podziwiać, nie polubić czy wręcz nie pokochać. Tacy są dzielni! A kopani w tyłek ufole gdzieś tam są w rogu ekranu, lub trochę bliżej środka.

I tak przez cały film wykonujemy z nimi misję przejścia z jednego punktu do drugiego w opanowanym przez ufolstwo Los Angeles, łapiąc się, że jedyne czego nam brakuje to myszka/klawiatura a właściwie to joypad od konsoli w łapach. Inwazja: Bitwa o Los Angeles to właśnie taki film - konsolowa gra przeniesiona na kinowy ekran. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach, montaż i zdjęcia zapierają dech, patriotyczny, amerykański bełkot został sprytnie zamaskowany potrzebą działania w grupie jaką są Marines oraz wiary, że nawet największe gówno nas nie zatrzyma i pójdziemy dalej. Tylko co z tego? Film pędzi na przód w szybkim tempie, patriotyczny patos sprytnie zwalcowano z pokazaniem żołnierskiego obowiązku i poświęcenia. Tylko właśnie - co z tego?

Chyba to, że Bitwa o Los Angeles nie jest kolejnym filmem fantastycznym o inwazji Obcych na Ziemię - ich w filmie prawie, że nie pokazano, a jak już to przez szybkie i krótkie ujęcia. Ten film to pomnik, laurka, ołtarz zbudowany dla amerykańskiego żołnierza, który już od prawie 10 lat "walczy z terrorem", rozpętanym przez brodatych kolesi Osamy. Że to źle - się spytacie? Ależ skąd! Nasi żołnierze mogą co najwyżej zostać skuci jak najgorsze bandziory i wywleczeni o szóstej nad ranem ze swoich domów, by czekać na ciągnący się jak guma od gaci proces sądowy (sprawa Nangar-Khel) oraz "ciepłe słowa" od tzw. celebrytów, że są najemnikami, pachołkami Stanów i w ogóle to własną matkę sprzedali by za garść zielonych.

Sami więc widzicie, że biorąc już pod rozwagę ten aspekt Bitwa o Los Angeles nie wnosi do kina fantastycznego żadnej nowej wartości, jak wspomniany na początku Dystrykt 9, mimo takich samych punktów startowych. Nie jest stylizacją na dokument o inwazji ufoli na Ziemię, nie jest zapisem z "codziennego życia" amerykańskich żołnierzy, choć na początku dobrze w tym względzie się zapowiada. To łupanka z masą strzałów oraz wybuchów, na którą jednak nie można wylać tony pomyj jak na Skyline gdyż, Bitwa o Los Angeles ostatecznie nie spina się na wielkie fantastyczne dzieło. Sławi amerykańskiego zwykłego żołnierza, który może i ma swoje za uszami, ale kocha swoją ojczyznę, lubi swoją robotę i wie, że może liczyć na swój odział.

I wystarczy.

PLUSY:
- nie jest takim syfem jak Skyline
- amerykańskie wojsko da się lubić
- bądź silny, zwarty i gotowy, choć miej też duszę, a skopiesz w dupę ufolstwu
- realizacyjny rozmach rozwałki
- mało ograni aktorzy - stylizacja na naturalność przekazu
- realistycznie działający ufole, choć skoro byli tacy dobrzy by przelecieć tyle kilometrów w kosmosie, to czemu dają się kiwać ludziom?

MINUSY:
- jest ufolstwo a jakby go nie było - krótkie i szybkie ujęcia albo bliskie gmeranie w ciele ufola
- główna część filmu to rozwałka przerywana krótkimi chwilami na odpoczynek
- patriotyczny patos, dawkowany sporadycznie, ale w sporych dawkach
- trailery słusznie przemycały ujęcia z początku filmu - chęć stania w szranki z Dystryktem 9 była spora
- konsolowa gra na kinowym ekranie - czeka ktoś na film oparty na Falloucie?
« Ostatnia zmiana: 26 Marca 2011, 12:28:43 wysłana przez Squonk »
Możemy dojść od sukcesu do upadku, od marzeń do urny z prochami. Możemy spaść z czerwonego blasku rakiet, do 'bracie, czy mógłbyś mnie poratować'.

Rezro

  • St. chorąży sztab.
  • *
  • Wiadomości: 4080
  • Why you people care so much where your souls are?
Odp: [III.2011] Bitwa o Los Angeles - recenzja
« Odpowiedź #1 dnia: 24 Marca 2011, 13:05:49 »
Czyli dobry film na pochmurne dni, nic ambitnego ale i nie syf... spoko! Dodam go sobie do listy filmów do obejrzenia.

PS: Jednak co do władcy pierścieni: To dobry film, ale Jackson wcale nie postarał się o "maksymalną zgodność z oryginałem" ponieważ nawet biorąc pod uwagę "wymogi współczesnego kin" w filmie było pełno zupełnie niepotrzebnej radosnej twórczości reżysera... bo co niby wnosi do filmu nadmierna rola Arweny, elfów w Helowym jarze, czy scena z Wargami, które to wstawki na dodatek roją się od błędów takich jak to że tylko Istari byli w stanie używać magii, a Arwena zdecydowanie do nich nie należała, w scenie z Wargami Ork dotyka Silmarilla i nie staje w płomieniach (był on dla nich zabójczy), nie mówiąc już o tym że wielki arcykról elfów przybył osobiści z małym oddziałem by bronić ludzi co jest absurdem i czego w książce nie było! A to tylko najbardziej skrajne przykłady bo o takich szczegółach jak to że to poprzekręcano osobowości Hobbitów nie będę nawet mówił... albo co mi tam: To Frodo słynął jako złodziej pieczarek, zaś Mary i Pippin byli przez wszystkich bardzo szanowani.

Veron

  • Gen. broni - Redaktor
  • *
  • Wiadomości: 1550
  • Gdy słucham, co mówisz, słyszę kim jesteś
    • Trzynasty Schron
Odp: [III.2011] Bitwa o Los Angeles - recenzja
« Odpowiedź #2 dnia: 24 Marca 2011, 13:46:46 »
Rezro, no i coz, skoro przecietny, a nawet wymagajacy widz, ale taki ktory nie zna tak wnikliwie tworczosci Tolkiena uzna, ze kazdy film z trylogii Jacksona jest przedni. Wymogiem wspolczesnego kina jest w koncu mozliwosc maksymalnego sprzedania sie, wiec i nie ma co sie dziwic.

BTW. A ja tam sobie odpuszcze :P

Swoja droga - to chyba nie jest w 3D, prawda? Slyszalem, ze rezyser celowo zrezygnowal z tej technologii, zeby bardziej wiarygodnie oddac akcje 'w plenerze'. Godne podziwu, chociaz malego ;)
« Ostatnia zmiana: 24 Marca 2011, 13:50:51 wysłana przez Veron »
Projekt '13'

Polskie uniwersum postapokaliptyczne!

Squonk

  • Schronowy Inżynier
  • Gen. armii - Redaktor
  • *
  • Wiadomości: 8805
  • Wytyczając kierunek - Emanacja azymutem!
    • Trzynasty Schron
Odp: [III.2011] Bitwa o Los Angeles - recenzja
« Odpowiedź #3 dnia: 25 Marca 2011, 00:41:23 »
@Rezro
No to właśnie ja uważam, że Jackson podjął dialog z twórczością Tolkiena. Nie podszedł do niej na kolanach, nie podszedł też jak amerykański idiota. Zrobił adaptację z naciskiem na pokazanie siły miłości, przyjaźni, i potrzebie walki ze złem. A miliard $ (choć wiem, że to się to często różnie liczy) i garść Oscarów dają nam zdecydowanie bilans in plus.

Obawy - jak już - to możemy mieć przy Hobbicie. Obsada już jest znana, ale rozpoczęcie zdjęć rodziło się w bólach. Czy film również nawiąże dialog i z tą książką, która raczej blisko do bajki niż do wielopoziomowej powieści jaką jest Władca Pierścieni, czy też pojedzie po bandzie i zagłupi ją w zlepku bezsensownej akcji, grepsów i innych szneków.
Możemy dojść od sukcesu do upadku, od marzeń do urny z prochami. Możemy spaść z czerwonego blasku rakiet, do 'bracie, czy mógłbyś mnie poratować'.

Rezro

  • St. chorąży sztab.
  • *
  • Wiadomości: 4080
  • Why you people care so much where your souls are?
Odp: [III.2011] Bitwa o Los Angeles - recenzja
« Odpowiedź #4 dnia: 25 Marca 2011, 02:06:05 »
@ Veron
Ja też uważam że to dobry film, tyle że krytykuję jedynie skłonność do zamieszczania w nim nic w ostatecznym rozrachunku nie znaczących scen (tak dla akcji jak i fabuły), które niosą za sobą błędy...

@ Squonk
Oczywiście są kwestie nad którymi można by polemizować, np. mogę zrozumieć zwiększenie roli Arweny i zmianę osobowości Hobbitów, ale nie zmienia to faktu że Jackson nie ustrzegł się paru poważnych gaf... które było bardzo łatwo uniknąć.

Holden

  • Major
  • *
  • Wiadomości: 1572
Odp: [III.2011] Bitwa o Los Angeles - recenzja
« Odpowiedź #5 dnia: 25 Marca 2011, 02:29:36 »
Ja nie czytałem Władcy Pierścienia, ale jak dla mnie ta scena z elfami była świetna, po prostu dreszcz mnie w kinie przeszedł jak zobaczyłem ten oddział elfów. Pewnie dlatego że jako fan fantasy je po prostu uwielbiam :P Generalnie trochę mnie dziwiło, że w filmie krasnoludów prawie że nie było, a elfy były nieliczne, nie wiem jak jest w książce.

Squonk

  • Schronowy Inżynier
  • Gen. armii - Redaktor
  • *
  • Wiadomości: 8805
  • Wytyczając kierunek - Emanacja azymutem!
    • Trzynasty Schron
Odp: [III.2011] Bitwa o Los Angeles - recenzja
« Odpowiedź #6 dnia: 25 Marca 2011, 02:56:43 »
Bo Krasnoludy żyły na północy (skąd pochodził Gimli), zaś w Morri został im spuszczony  :wpr13s: przez hordy orków/goblinów i Barloga. O ile dobrze kojarzę uniwersum książki.
Możemy dojść od sukcesu do upadku, od marzeń do urny z prochami. Możemy spaść z czerwonego blasku rakiet, do 'bracie, czy mógłbyś mnie poratować'.