Gdy bodajże na początku 2000 roku poznałem nazwiska z obsady
Władcy Pierścieni byłem - oględnie to ujmując - rozczarowany. Nie Mel Gibson, nie Sean Connery, nikt o mocnym nazwisku w aktorskim świecie. A reżyser? Eeee?? To jakiś daleki krewny tego Michaela??? Okazało się jednak, że filmowy tryptyk umiejętnie nawiązał dialog ze spuścizną swojego literackiego pierwowzoru, a kierujący tym interesem, potrafił umiejętnie pogodzić maksymalną zgodność z oryginałem z wymogami współczesnego kina. No i przy okazji świat dowiedział się, że Peter Jackson, to nie tylko facet od kręcenia "specyficznych" filmów kina grozy, ale reżyser, który ogarnie wielki projekt za miliony dolarów z dawką filmowego wizjonerstwa, które zatracił już np. Steven Spielberg.
Wspomniałem tu właśnie o Peterze Jacksonie, gdyż film
Inwazja: Bitwa o Los Angeles na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie, że chce wejść na obszar jaki wyznaczył
Dystrykt 9, nad którym producencką opiekę sprawował właśnie filmowy "ojciec pierścienia". Coś fantastycznego, nierealnego nie dzieje się wśród fantastycznych i nierealnych osób. Bohaterami są bowiem tacy sami zjadacze chleba jak ja i Ty - czytelniku - a tylko traf chciał, że sytuacja w której się znaleźli, przypominać będzie te znane z kart komiksów i powieści.
W
Dystrykcie 9 to zadziałało, mimo świadomej/nieświadomej niekonsekwencji czy miała to być stylizacja na dokument czy rasową fabułę. I choć rok 2009 przyniósł w fantastycznym kinie film równie, a może nawet i bardziej frapujący jak
Moon, to jednak historia kosmitów z Południowej Afryki została sztandarem "nowego realizmu" w kinie kosmiczno-ufolsko fantastycznym. I te same tony chcieli też odegrać twórcy Inwazja: Bitwa o Los Angeles, ale zamiast wyrafinowanej technicznie suity w stylu Dream Theater, dostaliśmy płytę z coverami w wykonaniu Joe Cockera albo Roda Stewarta. Panowie mają swoje zasługi i dokonania, ale od lat nie mają już nic ciekawego do powiedzenia, odcinając kupony od wypracowanej wcześniej sławy.
Wbrew pozorom nie chcę się jednak pastwić nad recenzowanym tutaj filmem, ponieważ mimo wszystko wnosi on nową jakość do gatunku kinowego, który tak barwnie nakreśliłem.
Dzień niepodległości,
W pułapce wojny,
Helikopter w ogniu no i
Dystrykt 9 - te tytuły mogą nam zdefiniować
Inwazja: Bitwa o Los Angeles. Mogą, ale nie czynią tego do końca, gdyż to co widzimy na ekranie to jakby idealna, aktorska wizualizacja gry RPG. Dynamicznie pokazane sceny walk są przerywane momentami wytchnienia, w których grupa nabiera więcej optymizmu i siły - jeszcze więcej bo już jakiś oczywiście ma - by iść naprzód i walczyć z wrogiem. Bohaterami są oczywiście dzielni żołnierze Piechoty Morskiej USA, którymi dowodzi sierżant "po przejściach" - zapewne w Afganistanie. Oczywiście dzisiejsze kino amerykańskie nie może pokazać jak to "nasi chłopcy" robią porządek na Bliskim Wschodzie, bo wiadomo - polityczna poprawności. Ale co powiedzieć, gdy ona przekłada się też na świadome bądź nie, szybkie i niedokładne pokazywanie scen z Obcymi? To ich praw też musimy przestrzegać, bo a nuż okaże się, że jednak istnieją, przylecą i zamiast niszczyć oraz podbijać wytoczą nam proces o naruszenie. W rezultacie dzielni żołnierze oraz ich sierżant wręcz wylewają się z ekranu na widza, że aż trudno ich nie podziwiać, nie polubić czy wręcz nie pokochać. Tacy są dzielni! A kopani w tyłek ufole gdzieś tam są w rogu ekranu, lub trochę bliżej środka.
I tak przez cały film wykonujemy z nimi misję przejścia z jednego punktu do drugiego w opanowanym przez ufolstwo Los Angeles, łapiąc się, że jedyne czego nam brakuje to myszka/klawiatura a właściwie to joypad od konsoli w łapach.
Inwazja: Bitwa o Los Angeles to właśnie taki film - konsolowa gra przeniesiona na kinowy ekran. Wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach, montaż i zdjęcia zapierają dech, patriotyczny, amerykański bełkot został sprytnie zamaskowany potrzebą działania w grupie jaką są Marines oraz wiary, że nawet największe gówno nas nie zatrzyma i pójdziemy dalej. Tylko co z tego? Film pędzi na przód w szybkim tempie, patriotyczny patos sprytnie zwalcowano z pokazaniem żołnierskiego obowiązku i poświęcenia. Tylko właśnie - co z tego?
Chyba to, że
Bitwa o Los Angeles nie jest kolejnym filmem fantastycznym o inwazji Obcych na Ziemię - ich w filmie prawie, że nie pokazano, a jak już to przez szybkie i krótkie ujęcia. Ten film to pomnik, laurka, ołtarz zbudowany dla amerykańskiego żołnierza, który już od prawie 10 lat "walczy z terrorem", rozpętanym przez brodatych kolesi Osamy. Że to źle - się spytacie? Ależ skąd! Nasi żołnierze mogą co najwyżej zostać skuci jak najgorsze bandziory i wywleczeni o szóstej nad ranem ze swoich domów, by czekać na ciągnący się jak guma od gaci proces sądowy (sprawa Nangar-Khel) oraz "ciepłe słowa" od tzw. celebrytów, że są najemnikami, pachołkami Stanów i w ogóle to własną matkę sprzedali by za garść zielonych.
Sami więc widzicie, że biorąc już pod rozwagę ten aspekt
Bitwa o Los Angeles nie wnosi do kina fantastycznego żadnej nowej wartości, jak wspomniany na początku
Dystrykt 9, mimo takich samych punktów startowych. Nie jest stylizacją na dokument o inwazji ufoli na Ziemię, nie jest zapisem z "codziennego życia" amerykańskich żołnierzy, choć na początku dobrze w tym względzie się zapowiada. To łupanka z masą strzałów oraz wybuchów, na którą jednak nie można wylać tony pomyj jak na
Skyline gdyż, Bitwa o Los Angeles ostatecznie nie spina się na wielkie fantastyczne dzieło. Sławi amerykańskiego zwykłego żołnierza, który może i ma swoje za uszami, ale kocha swoją ojczyznę, lubi swoją robotę i wie, że może liczyć na swój odział.
I wystarczy.
PLUSY:- nie jest takim syfem jak
Skyline- amerykańskie wojsko da się lubić
- bądź silny, zwarty i gotowy, choć miej też duszę, a skopiesz w dupę ufolstwu
- realizacyjny rozmach rozwałki
- mało ograni aktorzy - stylizacja na naturalność przekazu
- realistycznie działający ufole, choć skoro byli tacy dobrzy by przelecieć tyle kilometrów w kosmosie, to czemu dają się kiwać ludziom?
MINUSY:- jest ufolstwo a jakby go nie było - krótkie i szybkie ujęcia albo bliskie gmeranie w ciele ufola
- główna część filmu to rozwałka przerywana krótkimi chwilami na odpoczynek
- patriotyczny patos, dawkowany sporadycznie, ale w sporych dawkach
- trailery słusznie przemycały ujęcia z początku filmu - chęć stania w szranki z
Dystryktem 9 była spora
- konsolowa gra na kinowym ekranie - czeka ktoś na film oparty na Falloucie?