| |||||||
ONE DAY ON THE DESERT | |||||||
Wunderbare Kindern | SPIS TREŚCI | ||||||
Tail zwei
Tata patrzył przez zabrudzoną szybę, na inkubatory po drugiej stronie. ...Cudowne Dzieci klasy "S"... ...Klasy idealnych snake'ów... ...Nie potrzebujących ciemności... ...Cichych, szybkich, zabójczych... ...Wynalazki przedwojennych naukowców... ...Dzieci...     Opierała głowę na zgiętych w łokciach rękach, opartych o stół. Choć to było niemożliwe, słyszała szum fal. Nie, nie szum... głuchy łoskot towarzyszący rozbijaniu się o nadmorskie klify. Wzrok miała zamglony, obraz zdawał się kołysać w rytm ruchu niewidocznej wody. Cienie... cienie pojawiały się w najbardziej niedorzecznych miejscach knajpy... -... i wtedy ja go dziab! Z boku! - obrośnięty niczym małpa mężczyzna żywo gestykulował, opowiadając jak to zabił "najdziwniejszą rzecz" w jego życiu.     Z każdą kolejną butelką, ubity stwór jawił się coraz przeraźliwiej, bardziej nienaturalnie. Aż w końcu, rad nie rad, mężczyzna dotarł do końca opowieści i z głośnym sapnięciem opadł na siedzisko. Rozentuzjazmowani słuchacze poczęli tedy wypytywać o szczegóły potyczki, dokładną lokalizację legowiska owej bestii, czy też, co było popularniejsze, o to gdzie podział się ich trunek.     Monick przycisnęła silniej knykcie do skroni. Szum w głowie nie ustępował. - Zmutowana świnia, a taka podnieta u tych... - nie dokończyła myśli, widząc ciemne kręgi przed oczami - Co by powiedzieli na rudowłosego boga? Ja naprawdę źle się czuję...     Kobieta wstała i chwiejnym krokiem wyszła ze speluny. Targnął nią podmuch suchego, gorącego, pustynnego wiatru. -Tylko mew brakuje - mruknęła, człapiąc w stronę jedynej sprawnej na tym zadupiu, toalety. Ktoś na nią czekał, ukryty w mroku bezgwiezdnej nocy. - Przemierzam korytarz. Jest ciemno. Idę i wchodzę do pustego pomieszczenia. Widzę jasne, białe światło - blask księżyca. Zamieram. Blask zdaje się przenikać moją świadomość. Księżyc jest w pełni. Z trudem robię krok kolejny. Zapalam światło. Widzę - głos cichszy od szeptu przerwał, a jego właściciel zniknął sekundę przed tym, jak ścianę przy której stał obmyły pomyje wylewane przez okno.     Nie powitały jej ciepłe promienie wstającego słońca, ani letni zefirek, ani tym bardziej słodkie trele ptasząt. No, ale przecież to, co ją czekało po przebudzeniu było dobrze znane, nie zaskakujące, a wręcz oczekiwane. - Co ja tu, kurwa, robię? - stęknęła, z wysiłkiem unosząc głowę. Pokonując własną słabość wynikłą ze zbytniego ociągania się przy przyjmowaniu RadAwaya, rozejrzała się czujnie, acz powoli. Znajdowała się w pozostałościach po domu towarowym. Fakt, iż nie pamiętała, jakim cudem się tu znalazła bynajmniej nie zwrócił jej uwagi. Mimo panującego półmroku widziała praktycznie nienaruszone sprzęty gospodarstwa domowego porozstawiane na półkach i nie noszone ubrania zwisające smętnie z wieszaków. - Chyba śnię... - Krew, wszędzie krew po ścianie spływa. Nie szukam źródła, odwracam się, powoli, wysiłek trwa całe godziny. Po jasnych kafelkach ciemna, żywa krew sączy, całe strumienie. Spokojnie, jak ślimak po liściu, jak lawa po kamieniu. Zdawało mi się, że szedłem z kimś, teraz jestem samotny. Samotny w ciemności przeszytej blaskiem satelity. Zatracam świadomość. Przenikam w otoczenie, staje się jego częścią. Rozpływam się. Już mnie nie ma - odezwała się cicho postać pochylona nad jej głową, uśmiechając się uśmiechem pozbawionym cienia wesołości.     Monice mogła przysiąc, że przed sekundą tam jeszcze nikogo nie było. Odruchowo wyprowadziła cios łokciem, ale... Postać śmignęła w bok. Poderwała się na nogi, sięgając jednocześnie po broń. Pożałowała. - Skąd ta krew? Wreszcie szukam przyczyny. Leje się z nieba. Nie leje, spływa raczej. Nawet nie spływa tylko cieknie. Cały świat we krwi. Cała dusza w ogniu. Gdzie ja jestem? - czarnoskóry chłopak niespodziewanie pojawił się tuż przy niej i z łatwością wytrącił karabin snajperski z rąk.     Jednocześnie popchnął lekko kobietę, której zaskoczenie na chwilę wstrzymało proces myślenia. Monice runęła jak kłoda i tylko dzięki bezwarunkowym odruchom, wyuczonym w ulicznych bijatykach, nie zrobiła sobie krzywdy spadając. - Ja naprawdę źle się czuję, nie potrzeba mi jeszcze problemu z jakimś stukniętym poetą... - pomyślała z rozpaczą, czując nierówne kafelki pod plecami.     Gdyby nie to, że czarne plamy latały jej przed oczami, to wykorzystałaby impet na przewrót w tył. Napastnik znów pojawił się nad jej głową. - Czego ty tak w ogóle ode mnie chcesz? - zapytała, rezygnując z wulgarnych przecinków. - Krew znika. Pozostaje tylko ciemność - otchłań bezkresna i ten blask z góry. Niby jest daleko, ale wyczuwam go blisko. Zbyt blisko. Rani moje oczy. Ale nie czuje bólu. Nic nie czuje. Nie jestem już materia, nie jestem nawet duchem. Ale czuje, ze jestem. I ciągle to światło. Drąży, przenika, wbija się, bada - chłopak z bliska okazał się starszy i... jaśniejszy. - Wszystko jasn.... O cholera - patrzyła jak jego skóra stopniowo, prawie niedostrzegalnie, zmienia odcień - Nie mów, że jesteś jakimś krewnym tej rudej...     W jego dłoni zobaczyła szwajcarski scyzoryk, za 99zł jak ogłaszała przyczepiona doń karteczka z ceną. Zmuszając ciało do posłuszeństwa przeturlała się błyskawicznie w bok, zgrabnie chwytając za porzucony karabin snajperski. Była diabelnie szybka i zwinna. Nie minęły 3 sekundy a już przyklękała trzy metry dalej z bronią przyciśniętą do policzka. Problem w tym, że jego tam nie było. Gorączkowo poszukała celu wzrokiem, nie zdejmując palca ze spustu.     Poczuła rękę na ramieniu. Niestety wspaniały refleks nie wystarczał w tej walce. Wróg bawił się z nią. Będąc dzieckiem często grała z kolegami w grę zwaną You cann run, you cann hide, you cann try to stay alive. I to chyba była najbardziej odpowiednia nazwa dla określenia sytuacji, w jakiej się znalazła. Był bardzo szczupły i niski. Jego ruchy oprócz tego, że były nienaturalnie szybkie, były także płynne oraz oszczędne. I ta jego zdolność do przyciemniania i rozjaśniania koloru skóry... - Już wolałam pyskatego rudzielca od tej glizdy - mruknęła, próbując go namierzyć. Po dłuższej chwili zrezygnowała. Skutki promieniowania dawały się potężnie we znaki. - Trzeba się stąd wynosić, jakieś wsparcie załatwić i ubić... - w myślach wyceniała już wartość wszystkich towarów walających się dookoła - No i emeryturka mnie czeka, jeśli parter tego budynku jest w podobnym stanie.     Napastnik zjawiał się często z różnymi przedmiotami, lecz z tymi samymi intencjami. Raz nawet zaatakował ją porcelanowym serwisem do herbaty, co urozmaiciło ich szybkie, brutalne starcia. Gdy przestawała się poruszać, miała wrażenie, iż znajduje się w zatrzymanym kadrze jakiegoś czarno-białego filmu. Chłopak od czasu do czasu gadał jakieś brednie, więc założyła, iż recytuje wiersz. Bez zbytnich przeszkód i uszczerbku na zdrowiu dotarła pod główne wyjście. Skrupulatnie i niezwykle dobrze zatarasowane. - Wyjątkowo chory wiersz. Wyjątkowo...     W niemal idealnej ciszy huk, jaki narobił spadający regał był prawie ogłuszający. Nie miała szans. Trzydziestokilogramowy klocek skutecznie przyparł ją do podłoża, unieruchamiając tym samym. - Słyszę glos, potężny i spokojny. Zobacz - mówi - spójrz, to twoje życie. Odwracam się, widzę narodziny dziecka. Dziecko rośnie, staje się świadome. Jakie niewinne, jakie czyste. W pewnej chwili spotyka przyjaciela. Znam jego, a on zna mnie. I nagle cos ciemnego, ukrytego, ale ciężkiego wyczuwam. To dziecko jest zmieszane, słabe, waha się. Bierze cierń i wpycha go w plecy przyjaciela. Ten jednak tego nie zauważa. Odwraca się i spokojnie z uśmiechem na mnie spogląda. Nagle traci pewność w nogach, upada na ziemie, spogląda na mnie, jakby chcąc spytać "dlaczego?". Umiera - cierń był zatruty - przedmiot w jego ręku zdecydowanie był niebezpieczny. - No i kurwa pięknie...     W tym momencie główne drzwi domu towarowego zostały zastąpione niemałą wyrwą. Jasne światło poraziło najwyraźniej wrażliwe oczy chłopaka, gdyż upuścił broń i obiema rękami zasłonił twarz. Nie był jednak w stanie zasłonić się przed kulą. Odrzuciło go na dwa metry. Przewrócony regał nie był tak wysoki, więc jej niedoszły morderca spadł z niego. Nie lubiła Desert Eagleów właśnie dlatego, że strzelały tak głośno. - Kronk! Du dummkopf! Najpierw pytać, a POTEM strzelać! - głos, strasznie skrzekliwy, należał do kobiety. - Yyy... Verzeihung?     Gdy tylko Monice upewniła się, że nazwany Kronkiem przyswoił sobie słowa kobiety, zawołała: - Przepraszam, czy mógłby mi ktoś pomóc? Ja naprawdę źle się czuję, a to coraz cięższe się robi...     Kiedy w końcu się dogadali i ją odkopano, chłopak jeszcze żył. Trzymając się za bolące żebra, przykucnęła przy nim. - Kolejny obraz. Widzę się znowu. Dziecko podrosło, stało się samodzielne. Te dwoje dorosłych to jego rodzice. Wyrywa się z serdecznego ich uścisku. Przeklina, krzyczę, strzela oczami, dłoń podnoszę. Wyrzucam. Mgnienie oka przez furtkę. Wyrzuca, zamyka. Zmęczeni odchodzą. - Mogę skrócić twe cierpienia, mogę ci ich przysporzyć, więc gadaj normalnie - powiedziała, wyraźnie akcentując ostatnie słowo - Co to wszystko ma znaczyć? - Dziecko zyskuje mądrość. Widzę wysoki budynek. Na ostatnim piętrze znajomy gabinet. Ktoś puka do drzwi, wchodzi młoda osoba. Paczek nierozwiniętej róży. Kwiat pragnie. Chce się otworzyć. Dziecko bierze doniczkę, dobywa truciznę. Kwiat obumiera nie zaznawszy światła - uderzyła go bezlitośnie kolbą w twarz. - Czemu mnie tu zatargałeś?     Kolor skóry zmienił się na ciemniejszy. Sam przypominał usychający kwiat. Westchnęła i tym razem uderzyła w dziurę w brzuchu autorstwa Kronka. - Czemu mnie tu zatargałeś? Spojrzał jej prosto w oczy. Nie umiałaby teraz określić jego wieku. - Zabiłaś jedno z dzieci doktora... Udało ci się... Jest nas mało... Brakuje nam kilku lat do końca ewolucji... Nie możemy pozwolić sobie na straty... - Co? Takich odchyłów jest więcej? - zawsze twierdziła, że ten świat jest popierdolony. Teraz miała na to doskonały dowód. No dobra, dogorywający dowód. - Dziecko traci wszystko. Straciłem przyjaciół, rodzinę, pieniądze i władze. Prawda się ujawnia. Rozpoczyna się polowanie. Noc świetlista. Ucieka do kanału. Serce wali głośno. Jest jeszcze prześwit, jest jeszcze nadzieja. Z prześwitu dobiega światło księżyca. Najstarszy cię powstrzyma... Ochroni laboratorium...     Zaczynało być ciekawie, gdy nagle czarnoskóry bezczelnie wziął i umarł. Wstała i z zamyśleniem na twarzy skierowała się ku wyjściu. - Halten sie! Posłusznie się zatrzymała. - Nie bierzesz nic? - zapytała kobieta z dwuosobowej, zupełnie niezamierzonej, ekipy ratunkowej. - Wszystko, co chcę? - Wszystko, co zdołasz unieść. Monick krótko się wahała. - No w sumie, to zakupy poprawiają kobiecie humor...
The Endzior :)
|
|||||||
/do góry/ | an_ge | ||||||
__ 13 __ | |||||||
| |||||||
Radiated Copyrights 2001 by Przemek "Kazul" Ligner All rights Reserved. |