* TEKST DEDYKOWANY KAZULOWI *
Noc. Gdzieś w Ameryce Północnej.
Niewielki Humvee zatrzymał się przed bramą okazałego rancza wzbijając tumany kurzu. Do pojazdu podeszło pięciu uzbrojonych mężczyzn i z bronią gotową do strzału obserwowało dwóch pasażerów pojazdu. Po krótkiej chwili silnik Humvee zgasł i otworzyły się drzwi. Jeden ze strażników dostrzegł na kierownicy znajomy, nieco niechlujnie wykonany napis Boże - prowadź! (bo ja jestem zalany w trupa), będący przejawem charakterystycznego poczucia humoru właścicieli wozu. Na piaszczystej ziemi pojawiła się para kowbojek i wysokich, sznurowanych wojskowych trepów. Pasażerom pojazdu wyszedł na spotkanie człowiek w garniturze:
- Nareszcie jesteście... - rzucił z nieukrywaną niechęcią - Ile można na was czekać? Pan Raynor nie jest człowiekiem nazbyt cierpliwym...
- Wsadź sobie te gadki w buty, Bishop, będziesz wyższy - odparł postawny mężczyzna w kowbojkach.
Teraz, w świetle lamp dokładnie było go widać. Nosił czarne, dżinsowe spodnie, ciemny T-Shirt i granatową marynarkę. Na szyi wisiał srebrny łańcuch, na nosie huśtały się używane Ray Bany, jakich kiedyś używali piloci USAF. Jego towarzysz miał około dwóch metrów wzrostu. Był bardzo dobrze zbudowany. Do jego wojskowych trepów doskonale pasowały spodnie panterki, zielona podkoszulka oraz kamizelka bez rękawów. W tym oświetleniu dało się dostrzec również szelki operacyjne wraz ze spoczywającymi w nich pistoletami i rewolwerami.
- Stanislawsky niewychowany jak zwykle... - podsumował Bishop - Proszę za mną, panowie.
Mężczyźni pod zbrojną eskortą ruszyli w kierunku drewnianego, dwupiętrowego budynku. Wyglądał na nowo wybudowany, co w warunkach post nuklearnych było nie lada wyczynem. Sama architektura była dziełem sztuki. Zdobione portale nad drzwiami, drewniane maszkarony na dachu. Twórca tej rezydencji miał niewątpliwy talent, zaś sam zleceniodawca musiał dysponować niezłą gotówką. Do środka budynku weszli tylko przybysze i Bishop prowadzący do salonu, w którym pan Raynor przyjmował interesantów. Gdy adiutant prominentnego ranczera otworzył drzwi oczom Andrewa Stanislawskyego i jego kompana, Miguela Rodrigueza ukazał się urządzony z naprawdę wielkim przepychem pokój. Na wielkiej sofie siedział Thomas Raynor, którzy z racji swojego przeszywającego, surowego wzroku zwany był Jastrzębiem. Dla przyjezdnych był to po prostu bogaty ranczer. Dla mieszkańców okolicznych wiosek mafiozo z długimi rękami i wieloma koneksjami. Na widok gości Raynor wyprostował się, pociągnął łyczek brandy z kieliszka i z entuzjazmem w głosie powiedział:
- Ach, nareszcie jesteście, chłopcy! Witam was w moich skromnych progach... Dawno nie mieliśmy okazji współpracować. Powiedzcie proszę, jak żyjecie?
- Z dnia na dzień, panie Raynor, z dnia na dzień - odpowiedział nieco kąśliwie Andrew.
- Dobra odpowiedź - zaśmiał się mafiozo - Z pewnością przyda wam się trochę gotówki, prawda?
- Oczywiście. Ale nikt dzisiaj nie rozdaje prezentów - powiedział dobitnie Stanislawsky - Sprzedajemy nasze usługi, co więc możemy dla pana zrobić?
- Zawsze byłeś konkretnym facetem, Andrew. I to mi się w tobie podoba! Pozwól więc, że wprowadzę cię w szczegóły waszego zadania.
Raynor skinął głową w kierunku Bishopa, a ten wraz z kilkoma gorylami swojego szefa opuścił pokój. Wewnątrz pozostali jedynie mafiozo, jego dwóch osobistych, najbardziej zaufanych ochroniarzy oraz Andrew i Miguel. Raynor nalał sobie brandy do kieliszka i nie patrząc na swoich gości powiedział:
- Tacy ludzie jak ja potrafią się nieźle w życiu urządzić... co zresztą chyba zdążyliście zauważyć. Mam wszystko, czego mi potrzeba. Forsę, alkohol, kobiety, prochy... władzę nad wszystkimi destylarniami, burdelami, barami w tej okolicy. Ściągam haracze od każdego rolnika w promieniu 40 mil... ale los mnie pokarał nieco... krnąbrną córką. Gdy zorientowałem się, że kręci z jednym z moich ludzi, Bobbym Falco, od razu powinienem rozwalić temu sukinsynowi łeb! Okazało się, że ten fagas i jego ferajna wydymali mnie używając w tym celu mojej córki! Mojej córki, rozumiecie!
Raynor posiniał ze złości, wymachiwał zaciśniętymi pięściami. Teraz siedział na swojej sofie dysząc ciężko ze złości. Wyszczekany Andrew postanowił przerwać tą martwą ciszę:
- Wybaczy pan, ale chyba się zgubiłem...
- Cisza! To jeszcze nie koniec! Myślałem, że szlag mnie trafi, gdy dowiedziałem się, że ten pastuch, Falco, porwał moją małą Vicki i żąda okupu. Skrzyknąłem więc chłopaków. Postanowiliśmy zapłacić okup i sprzątnąć wszystkich zdrajców podczas przekazania forsy. Wtedy dowiedziałem się, że prawda była inna. Moja córka postanowiła uciec z Falco i jego kumplami, ustawiając się przy pomocy pieniędzy z okupu. Jak tylko ludzie tego frajera dostali kasę od razu rozpłynęli się w powietrzu. Do diabła, miał swoje wtyki nawet wśród mojej starej gwardii! Mam tu teraz problem z buntującymi się ranczerami. Muszę się tym zająć, a jeżeli ta wpadka wyjdzie na jaw, wcale mi to nie pomoże. Moi ludzie są mi potrzebni tutaj, więc to was wybrałem do tej roboty. Nadacie się w sam raz... nie jesteście przywiązani do określonego miejsca, już dla mnie pracowaliście i zawsze byłem zadowolony z waszych usług... i Falco was nie zna, więc unikniecie dekonspiracji.
- Skoro uciekł ze swoimi kolegami, to dlaczego nie wynająć drużyny Dukea? oni zajmą się tym z przyjemnością... Mają też niezłą siłę ognia, więc rozwalą i renegatów i pańską córkę...
- Zagalopowałeś się chyba, Miguel... - przerwał Raynor - Niepokorna czy nie, Vicki to wciąż moja córka. I ma do mnie trafić żywa, inaczej możecie się tutaj nie pokazywać. A drużynę Dukea już chciałem wynająć. Obecnie są nieosiągalni, a słyszałem nawet, że kompania została rozbita w jakiejś potyczce z mutantami... Nieważne! Macie odnaleźć Falco i jego kumpli i rozwalić ich! Moją córkę przywieźcie tutaj. Sam ją ukarzę... A teraz idźcie już, robi się późno. Zaliczkę odbierzecie u Bishopa. Macie też zniżki w moich wszystkich lokalach.
Mężczyźni wstali z miejsc i w milczeniu opuścili salon. Na zewnątrz czekał już Bishop wraz z przygotowanymi pieniędzmi. Po ich wręczeniu spojrzał na najemników złowrogo i powiedział:
- Żeby wam nie przyszło do głowy uciekać z forsą, tak jak to zrobił Falco, bo za wami też możemy kogoś wysłać.
- Tylko nie wysyłaj nikogo ze swojej rodziny, złamasie - rzucił Andrew odchodząc.
Najemnicy wsiedli do swojego odrestaurowanego Humvee. Miguel usadowił się za kierownicą i uruchomił silnik.
- Nigdy nie opowiedziałeś, jak podpierdoliłeś tą furę Bractwu - zapytał towarzysza.
- Po prostu nigdy nie powinni przyjmować mnie w swoje szeregi...
- A spluwy, pestki i soczek?
- Trafiłem na promocję...
Miguel zaśmiał się słysząc odpowiedź towarzysza i przydepnął pedał gazu. Pojazd ruszył gwałtownie, zatoczył koło na placu przed domem Raynora i pomknął we wskazanym przez ludzi Raynora kierunku.
<*>
Nieco przykurzony Humvee zajechał do opuszczonej stacji benzynowej. Z rozlatującego się budynku wyszedł stary mężczyzna w ogrodniczkach. Andrew spojrzał na swojego towarzysza i rzucił:
- Stawiam dwadzieścia baksów, że przedstawi się jako Bubba...
- Hmm... - zastanowił się przez chwilę Miguel - Wchodzę!
Staruszek w końcu dotarł do pojazdu, zdjął z głowy czapkę z daszkiem, wytarł rękawem pot z czoła i powiedział:
- Witajcie na mojej skromnej stacji... jestem Bubba.
- Wisisz mi dwie dychy, stary... - szepnął Andrew.
- A niech cię cholera weźmie... Ładuj do pełna, dziaduniu!
Staruszek usłużnie tankował wóz, a Miguel zaczął dumać za kierownicą.
- Masz już jakiś pomysł, jak to rozegrać?
- Bo ja wiem? Na razie to siedzimy im na ogonie... przynajmniej tak mówił ten koleś, którego dorwaliśmy jak grzmocił babkę na rozdrożach.
- O ile mówił prawdę...
- Opisał ludzi Falco i jego samego bardzo dobrze. I była z nimi dziewczyna, choć przebrana za chłopaka... Wszystko się zgadza.
- No tak. Ale nie musiałeś go zabijać...
- Palec mi drgnął... zawsze tak mam, jak długo nie korzystam z Orła.
Mianem Orzeł najemnicy określali popularne, drogie i skuteczne zarazem pistolety DESERT EAGLE, normalnie strzelające pociskami .357, ale często przerabiane na kaliber 44. Tymczasem Bubba skończył już tankowanie i zgłosił się do kierowców po zapłatę. Starszy mężczyzna nieco się przeraził widząc broń w rękach pasażera, więc po otrzymaniu kilku dolców szybko zniknął w swojej kanciapie, zaś Humvee ruszył dalej.
W końcu pojazd dojechał do małego miasteczka o jakiejś fikuśnej nazwie. Mężczyźni wygramolili się na zewnątrz, widocznie bardzo znudzeni ciągłym siedzeniem w bujającym się na wertepach Humvee.
- Idę zrobić zakupy - stwierdził Andrew.
- A ja się kopsnę do burdelu. Czas trochę podymać.
- I w tym jest właśnie twój problem, Miguel, za często myślisz fujarą...
- Pilnuj lepiej swojej fujary - rzucił Rodriguez śmiejąc się.
- To na razie, meksykański ogierze.
Mężczyźni rozstali się. Stanislawsky odwiedził najpierw bar, kupując towarzyszowi jego ulubioną gorzałę, potem nabył kilka iguan na patyku. Na końcu postanowił odwiedzić sklep z bronią palną, jednakże asortyment był dość ubogi.
- Kiedy miałeś ostatnią dostawę, po wojnie z Wietnamem? - zapytał kąśliwie sprzedawcę.
- Panie, toż to sprzęt prima sort! Same najlepsze zabawki... weźmy chociaż ten karabin szturmowy... po prostu...
- SZMELC! - wtrącił Andrew.
- Ależ...
- Ależ wystarczy, że złapie trochę temperatury lub kurzu i się zacina skurwesyn!
- ...e... - sprzedawca był wyraźnie zaskoczony przebiegłością swojego klienta. Ten zaś chwycił go za klapy i przeciągnął przez ladę.
- Masz dla mnie coś ciekawego, czy dalej będziesz mi mydlił oczy złomem, zajebańcu?
- D... dobrze... mam chyba coś... odpowiedniego - dukał przerażony sprzedawca.
- To na co czekasz? Dawaj!
- Już...
Sprzedawca zanurkował za ladę i po chwili wynurzył się trzymając w ręku dziwny pistolet. Jak wielkie było jego zaskoczenie, gdy nagle pocisk kaliber 44 świsnął mu tuż koło ucha i utkwił w ścianie. Andrew był wyraźnie wkurzony:
- Jeszcze raz mi wykręć taki numer, frajerze! Hyc za ladę i pojawiamy się z giwerką, tak?
- Jak Boga kocham, że nie nabita!
- Tak, a ja mam ci na słowo wierzyć? Co to za badziewie?
- To moja własna produkcja... znaczy się ze szwagrem w piwnicy montujemy...
- Ale co to jest!?
- Przeróbka karabinu myśliwskiego na pistolet... świetnie strzela i...
- Macie tu strzelnicę?
- Noo... taką prowizoryczną...
- Dawaj, zobaczymy co ta zabawka potrafi. I załatw jakieś pociski...
- Już...
Mężczyźni opuścili sklep i udali się na zaplecze. Za budynkiem znajdował się ogrodzony teren, niewielkim wysiłkiem przerobiony na strzelnicę. Andrew ładował nabój do komory, a sprzedawca mamrocząc coś o niesamowitej precyzji swojego produktu ustawiał puszkę na wbitym w ziemię sześćdziesiąt metrów od pozycji strzelca palu. Nagle rozległ się huk i dopiero co ustawiona puszka wystrzeliła w tył z ogromną prędkością. Handlarz bronią omal nie popuścił ze strachu i spojrzał na Andrewa. Ten stał z dymiącą spluwą i uśmiechał się:
- Mógł mnie pan zabić!
- Giwera jest rzeczywiście tak dobra, jak mówiłeś.
- Ale gdyby nie była!?
- To by oznaczało, że chciałeś mnie oszukać i ta kula w twoim cielsku jest w pełni zasłużona... Biorę tą giwerę. Niedługo będę tędy wracał... przygotuj drugi egzemplarz. Zrobię kumplowi prezent. I potrzeba mi jeszcze kilka pocisków.
- Zapraszam do sklepu - wydukał szybko sprzedawca.
Tymczasem Miguel właśnie opuszczał burdel dopinając sobie spodnie. Uśmiech na jego twarzy zdradzał, że jest wielce zadowolony z usług świadczonych w tym przybytku. Po chwili spotkał się przy pojeździe ze swoim towarzyszem. Obaj wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia i wsiedli do Humvee.
<**>
Miguel i Andrew kontynuowali pościg za zbiegiem i jego towarzyszami. Na podstawie zdobytych informacji ocenili, że są już bardzo blisko, a konfrontacja z wrogiem była nieunikniona. Grupa Falco uciekła z rancza Raynora już jakiś czas temu, ale poruszali się na piechotę, więc dogonienie ich samochodem to tylko kwestia czasu. Krótkiego czasu. Łowcy postanowili zaatakować następnego dnia o świcie. Dzisiejsza noc jest ostatnią chwilą, by odpocząć i z już zregenerowanymi siłami pomyśleć jak rozegrać jutrzejszą partię. Andrew i Miguel udali się do motelu by wynająć pokój. Hol lokalu był opustoszały i Rodriguez postanowił skorzystać ze stojącego na ladzie dzwonka. Dzwonił tak kilka razy, odczekując kilkanaście sekund. W miarę upływania kolejnych minut cierpliwość Miguela powoli się wyczerpywała. W końcu postawny facet z właściwą sobie delikatnością zaczął walić dzwonkiem o blat lady. Po chwili mężczyźni usłyszeli głos:
- Zaraz... już idę... moment...!
Za ladą pojawił się mężczyzna koło czterdziestki, z pewnością właściciel motelu, poprawiający sobie koszulę. Zaraz za nim pojawiła się młoda kobieta w równie rozmemłanym stroju. Facet spojrzał na przybyłych z ukosa i rzucił kąśliwie:
- Coś się pan tak uwiesił na tym dzwonku?
- Słyszałeś, Andrew? - zapytał Rodriguez odwracając się w kierunku swojego towarzysza - Brak szacunku do klienta. Chyba poproszę o rozmowę z kierownikiem...
- To JA jestem kierownikiem... - wtrącił mężczyzna za ladą - To jak, bierzecie pokój, czy nie...
- Oj frajerze, gdybyśmy tylko mieli więcej czasu... zobaczyłbyś, co to znaczy Sajgon - rzucił Miguel - No dobra. Pokaż nam swój najlepszy pokój. Ma być cichy...
- Dobra. Chodźcie - mężczyzna wyjął spod lady klucz i rozpadającymi się schodami wszedł na piętro.
Na górze otworzył poobijane drzwi i wszedł do pokoju. Chwilę potem dołączyli do niego goście.
- Czy tu jest cicho? - zapytał dla pewności Miguel.
- Jasne! - odrzekł właściciel motelu i wskazał na wyblakłą, czerwoną plamę sporych rozmiarów na jednej ze ścian - Jak rozstrzelali poprzedniego najemcę tego lokalu, to żaden z sąsiadów nic nie słyszał.
- Bardzo zabawne - rzucił milczący dotąd Andrew - Bierz kasę i spadaj.
- Dziękuję... - rzucił właściciel motelu z wymuszonym uśmiechem i wyszedł z pokoju.
- Pewnie znowu poszedł gzić się z tą lasencją... - stwierdził Rodriguez.
- Wali mnie to... trzeba pomyśleć nad jutrzejszą akcją.
- No fakt... - Miguel wyciągnął z torby turystycznej wódkę i nalał sobie do szklanki - ... trzeba.
- Nie powinieneś tak się pizgać przed akcją... w końcu to ja jestem Polakiem z pochodzenia.
- Ha! Ludzie z Meksyku też mają mocny łeb... a przy okazji... umiesz choć słowo po polsku?
Andrew rzucił kilka grypsów na poczekaniu w dość dziwacznym, obcym języku.
- To teraz mi powiedz, co to znaczy...
- Spoko... powiedziałem mniej więcej jeb się na ryj, pierdolcu.
- Nieźle... jakoś bardziej mi pasują te polskie przekleństwa niż to sepetlawienie włoskich emigrantów... chcesz łyka?
- Nie. Muszę mieć czysty umysł.
- Twoja strata. Gorzała jest zawalista.
Andrew podszedł do szafy i zdjął marynarkę. Uchylił drzwiczki, by powiesić ubranie na wieszaku, gdy z mebla wyskoczył z piskiem mały szczur. Wypłoszony z kryjówki zwierzak próbował uciekać, ale Andrew szybko przykucnął i silnym uderzeniem pięścią ogłuszył gryzonia.
- Brzydzisz się szczurów? - zapytał Miguel widząc skrzywioną minę kumpla stojącego nad sztywnym gryzoniem.
- Nie brzydzę się... ja po prostu nienawidzę tych małych, piszczących sukinsynów! Wszędzie ich pełno po wojnie. Myślałem, że atomowe grzybki zredukują bardziej te plagę szkodników.
- To się, kurwa, grubo pomyliłeś! - krzyknął rozbawiony Rodriguez.
- I z czego tak ryjesz, gringo?
- Czy ty w ogóle wiesz coś o gryzoniach?
- Wystarczy mi taka wiedza, że ich nienawidzę i wiem jak je zabijać...
- Bo widzisz... - kontynuował mężczyzna nie zwracając uwagi na wypowiedź towarzysza - ... te małe dranie mogą się przystosować do każdego środowiska. Ich organizmy szybko uodparniają się na trucizny, w stadach jest określona hierarchia. I jeszcze ta prędkość rozrodu. Stary, wiesz ile małych jest w jednym miocie?
- Miguel... cztery słowa... postaraj się je wyczytać z ruchu moich warg: CHUJ MNIE TO OBCHODZI.
- Wyluzuj, stary... coś cię ugryzło dzisiaj?
- Ta myśl o jutrzejszym dniu nie daje mi spokoju...
- Znam cię już długo. Wiem, że się nie boisz. Braliśmy udział w wielu strzelaninach... i zawsze wychodziliśmy żywi. Może nie cali i zdrowi, ale żywi...
- Nie chodzi o to... samo rozwalenie tych pajaców to mały problem. Gorzej że ten pomiot Raynora musi wyjść z tego żywy. Kochana córcia wzorowego tatusia. Szlag...
- Przeszkadzają ci więzi rodzinne... nigdy nie chciałeś mieć własnego, szczęśliwego domu
- Miguel zaakcentował ostatni wyraz.
- Gringo, pogięło cię?! - zapytał z niedowierzaniem Andrew.
- No co... nie chciałbyś mieć żony, dzieci...
- Nie... - syknął mężczyzna.
- Co prawda widziałem twój stosunek do dzieci... nie lubisz ich chyba...
- Wiesz co Miguel - zastanowił się Andrew - W zasadzie to lubię...
Twarz Rodrigueza rozpromieniała nieco po słowach towarzysza.
- ... tylko że się za długo gotują - dodał Stanislawsky.
- Ale z ciebie degenerat - podsumował Miguel.
- A dziękuję... staram się. A teraz idę się przekimać. Nie siedź długo, jutro musimy się wcześnie zerwać.
- Dobra... spokojna twoja rozczochrana.
Andrew ułożył się na swoim łóżku. Rozległe i w miarę czyste wyrko, jak to mawiają skazańcy, po tak długiej podróży było teraz synonimem luksusu. Przynajmniej do momentu, w którym sprężyna z materaca nie wbiła się Andrewowi w tyłek. Mężczyzna puścił siarczystą wiązankę przekleństw, a jego towarzysz tylko zaśmiał się i również ułożył do snu.
<***>
Kolejny dzień wędrówki duetu zabójców. Tego dnia, zgodnie z planem, wstali zanim wzeszło słońce. Zabrali sprzęt i nie zwracając na siebie uwagi podjechali wozem kilka kilometrów na północny wschód. Potem zabrali niezbędny ekwipunek i zaczęli się skradać w kierunku opuszczonej farmy. Jakieś sto metrów przed miejscem konfrontacji zatrzymali się i ostatni raz sprawdzili ekwipunek. Dwa Orły Andrewa były w pełni sprawne, to samo dotyczyło Barracudy, Glocka i obrzyna Rodrigueza. Aby rozluźnić spiętego kolegę Miguel zapytał:
- Andrew, jakiego rodzaju jest słońce?
- Co?
- Wyraz słońce, jakiego jest rodzaju...
- Ech... - jęknął Stanislawsky próbując jednocześnie wymyślić, jak odpowiedzieć na pytanie, i po co w ogóle takie pytanie padło - Nijakiego.
- A nie, bo żeńskiego...
- Że niby jak..
.
- No przecież się mówi Słońce zaszło, nie?
Mężczyźni zaśmiali się cicho i ruszyli na dokładniejszy rekonesans. Po kilkunastu minutach obserwacji stwierdzili, że wszyscy siedzą w starej, sporawej szopie. Niewiele celów do usunięcia. W dodatku ryzyko małe, bo uciekinierzy najwyraźniej nie spodziewali się ataku po tak długim czasie i byli słabo uzbrojeni. Nikt nie patrolował terenu. Kilka minut później z szopy wyszła młoda dziewczyna i udała się do prowizorycznej toalety stojącej kilkanaście metrów dalej. Trzej mężczyźni z gangu Falco podążyli za nią, ale później skręcili i weszli do małego domku.
- Wchodzimy... - stwierdzili zgodnie Rodriguez i Stanislawsky.
Miguel uklęknął przy jednym wyjściu z szopy, a Andrew w tym czasie wkroczył przez drugie. Czterech mężczyzn siedziało w kółeczku grając w karty, jeden stał dalej i obserwował toaletę. Jego wygląd zgadzał się z rysopisem podanym przez Raynora. A więc to jest niesławny FALCO? - pomyślał Andrew i otworzył ogień. Jego dwa Orły pluły kulami kaliber 44 niczym wulkany. Amatorzy pokera legli na ziemi podziurawieni jak sito. Falco skorzystał z okazji i wybiegł z szopy. Zdążył jeszcze krzyknąć Vicki! i zrobić krok w kierunku sławojki gdy odezwał się obrzyn Miguela. A jeżeli chodzi o takie bronie, to chyba każdy wie, że jak mówią to każdy słucha. Bezwładne ciało Falco zostało odrzucone do tyłu. W tym momencie z toalety wyskoczyła dziewczyna i widząc swojego amanta martwego krzyknęła na całe gardło. Również mężczyźni siedzący w małym domku wybiegli na zewnątrz. Andrew i Miguel byli już w połowie drogi między szopą a chatką i nie szczędzili amunicji. Padły kolejne strzały - obrzyn Rodrigueza zranił jednego z ludzi, drugiego położyły trupem Orły Andrewa, zaś na trzeciego, niestety, zabrakło im pestek. Miguel spojrzał na towarzysza. Wystarczyło jedno spojrzenie... ani jednego słowa, a już wiedzieli, jakie zadanie ma każdy. Siłacz z Meksyku chwycił rozhisteryzowaną dziewczynę a Polak wyjął zza paska swoją nową zabawkę. Potężny huk przeszył powietrze niczym uderzenie pioruna. Uciekający w oddali mężczyzna padł na ziemię...
Miguel założył dziewczynie (zdobyte kiedyś wielkim wysiłkiem w drugorzędnym kurwidołku) kajdanki i zaciągnął ją do wozu. Tymczasem jego kolega dobił zranionego z obrzyna mężczyznę i wszedł do domku. Po chwili opuścił go z foliowym workiem pełnym lodu i nieco pordzewiałym tasakiem. Tak wyposażony udał się w kierunku szopy. Po chwili szedł w kierunku samochodu. Już bez tasaka, ale za to z nieco cięższym workiem. Wsiadł do Humvee. Miguel bez słowa zapalił silnik pojazdu. Misja wykonana - czas odebrać zapłatę.
<****>
Wyczerpana emocjami i płaczem dziewczyna spała długo. W końcu przebudziła się ze skutymi na plecach rękami obok foliowego worka, w którym znajdował się duży, kulisty przedmiot pływający w jakiejś cieczy. Kierowana kobiecą ciekawością Vicki złapała krawędź worka zębami i zajrzała do środka. Wewnątrz worka spoczywała unosząca się w wodzie, posiniała i zesztywniała głowa Falco. Początkowo dziewczynę po prostu sparaliżowało. Potem wydała z siebie dziwny dźwięk, będący ni to krzykiem, ni szlochem. Mężczyźni siedzący z przodu jednocześnie się obejrzeli. Andrew zdjął okulary i wpatrując się w dziewczynę lekceważącym wzrokiem powiedział:
- O, księżniczka się obudziła... Niestety, nie mamy ziarnka grochu. Musisz zadowolić się głową swojego byłego fagasa.
Vicki szeroko otworzyła usta nie wierząc ani w to, co zaszło na farmie, ani w to, co dzieje się teraz.
- Musisz wiedzieć, że jestem ci naprawdę wdzięczny za zamknięcie gęby...
- Ty potworze! Mój stary cię nasłał, tak? Znalazł zbirów podobnych sobie i wysłał ich za mną, żeby mi zrobić na złość! Dlaczego więc zabiliście Bobbyego? Dlaczego!?!?
- Bo gówna psiego! Zamknij pierdolnik, głupia kobieto, bo nie ręczę za siebie... - wrzasnął Andrew.
- Spróbuj tylko... - rzuciła odważnie dziewczyna wypinając pierś do przodu - ...a wtedy mój ojciec cię załatwi!
- Cholera... wiedziałem, że to będzie najtrudniejsza część zadania - mruknął pod nosem Miguel.
- Lepiej zawrzyj mordę, panienko, bo możemy cię też zakneblować. Umowa mówi żywa, a nie w nienaruszonym stanie.
- Nie odważysz się... - syknęła Vicki.
Minęło dalsze kilka godzin wędrówki. W wozie panowała miła atmosfera. Andrew i Miguel rozmawiali o nowo nabytym pistolecie, pieniądzach, problemach egzystencjalnych. A Vicki? Była zbyt zajęta próbami zdjęcia sobie knebla z ust... Kilka godzin później jedynym przytomnym człowiekiem w wozie był Stanislawsky, który z zawsze z dziką rozkoszą siadał za kółkiem. Znużona dziewczyna chrapała z tyłu bryki, a Miguel drzemał na fotelu pasażera. Humvee dotarł w końcu do znanej, niewielkiej mieściny. Znajdował się tu osławiony sklep z bronią, w którym Andrew robił niedawno zakupy. Trójka bohaterów udała się do baru. Mężczyźni byli głodni jak wilki, toteż zamówili sobie całą masę różnorakiego mięsiwa. Stali bywalcy baru patrzyli na stos parującego mięsa zastanawiając się, jak trzy osoby są w stanie pochłonąć taką ilość jedzenia na raz. Miguel i Andrew nie bacząc na to zabrali się ochoczo do pałaszowania żarcia. Tymczasem siedząca obok nich Vicki szamotała się z kajdankami i kneblem oraz... zerkała nieco w stronę jedzenia. W końcu Miguel zlitował się nad dziewczyną i powiedział:
- Mogę zdjąć ci knebel i skuć cię kajdankami z przodu, żeby było wygodniej siedzieć i żebyś mogła jeść... ale musisz obiecać, że będziesz się zachowywała. Żadnych krzyków i fochów, rozumiesz?
Dziewczyna skinęła głową, a wielgaśnie dłonie szybko oswobodziły ją z krępujących ruchy gadżetów. Vicki najpierw rozmasowała sobie obolałe przeguby rąk, potem poprawiła fryzurę, a następnie zaczęła wymachiwać rękami tuż przed twarzą Andrewa krzycząc:
- Niech tylko mój ojciec dowie się, jak mnie traktowaliście... Bestie, kanalie, łotry, mordercy, brutale...
Andrew, Miguel i reszta baru w spokoju znosili te obraźliwe epitety, aż w końcu, po mniej więcej siedemdziesiątym słowie, komuś puściły nerwy... Stanislawsky wyjął z kabury Orła i odbezpieczając go spojrzał na partnera:
- Pieprzyć kasę... Rozwalę tą cholerną szmatę!
Miguel zaczął się szamotać z kolegą, przerażona Vicki zamilkła. W końcu Orzeł wypalił trafiając jakiegoś postronnego obserwatora zajścia w rękę.
- O kurwa, ale ból... ty łachu... - jęczał ranny - Przestrzeliłeś mi rękę.
Andrew przyjrzał się facetowi i po chwili znów uniósł broń do strzału. Zanim ktokolwiek zorientował się, co zamierza, mężczyzna pociągnął za spust i przestrzelił wieśniakowi nogę.
- Masz, zadowolony? - powiedział z dumą w głosie Andrew - Teraz masz inne zmartwienie...
Reszta ludzi w barze chwyciła co było pod ręką i rzuciła się w kierunku stolika niewychowanych gości. W ruch poszły tulipany, krzesła, noże i kilka innych drobiazgów. Miguel i Andrew nie pozostali dłużni i w ich dłoniach szybko pojawiły się pistolety. Mieszkańcy rzucili się na agresorów, a ci odpowiedzieli ogniem. Po kilkusekundowej kanonadzie kilka rannych lub martwych osób padło na ziemię, a najemnicy zmienili magazynki w swoich giwerach. Potem, jak gdyby nigdy nic, zabrali się za jedzenie. Nawet Vicki zjadła trochę pieczonej iguany i mielonkę ze szczura. Następnie cała trójka wzięła sobie jeszcze trochę żarcia na drogę i opuściła bar. Jakiś mały chłopiec, którego ojciec najwyraźniej znajdował się w barze w chwili nieprzyjemnego zajścia, chwycił za kamień i z całych sił rzucił go w plecy Andrewa. Kątem oka Vicki dostrzegła, jak w ciągu sekundy spojrzenie mężczyzny zmienia się.. W jego oczach widać było gniew, wprost nieopisaną furię. Dziewczyna widziała też zatroskaną twarz Miguela, który jakby domyślał się, co zaraz będzie miało miejsce. Stanislawsky odwrócił się na pięcie i krawędzią broni uderzył chłopca z ogromną siłą. Dzieciak z rozciętą głową upadł na plecy tracąc przytomność... bądź nawet życie. Zrozpaczona matka podbiegła do syna i próbowała skupić na sobie uwagę rozjuszonego mężczyzny. Ten zignorował ją i odbezpieczył pistolet. Celował w chłopca z zimną precyzją. Tym razem kobieta własnym ciałem zasłoniła dziecko. Andrew chwycił ją i odepchnął na bok, raz jeszcze mierząc do chłopca. Wtedy na mężczyznę rzuciła się Vicki, ale skończyła tak samo jak matka dziecka. W ostatniej chwili Miguel ramieniem trącił towarzysza, który strzelił w ziemię tuż obok głowy chłopca.
- Co ty, kurwa, wyprawiasz!? - wrzasnął Andrew.
- Uspokój się, to był przypadek...
- Nie obchodzi mnie to... zginie!
- Ale to dopiero dziecko, na Boga! Czy nie masz w sobie choć trochę litości?
- Nie! Niech ginie...
- Czekaj... mam u ciebie przysługę...
- Do... czego... zmierzasz... gringo... - powiedział ciężko dysząc Andrew.
- Chcę, żebyś go nie zabijał. I będziemy kwita.
- Dlaczego tak ci na tym zależy?
- Bo mój ojciec jak się najebał też prał mnie po mordzie i patrzył, czy równo puchnie! Niech chociaż ten dzieciak uniknie tego... z twojej ręki.
- Z księżyca spadłeś, Miguel? Przed chwilą rozwaliliśmy jego ojca! Jak dorośnie będzie chciał się zemścić... raz okażesz litość i ktoś ci potem rozwali łeb! Rusz głową, kretynie! Nie możemy popełniać takich błędów...
- Skąd wiesz, co zrobi? Dlaczego jesteś taki pewien i upierasz się przy swoim?
- Bo mi, Miguel, też kiedyś ktoś rozwalił ojca. Dorosłem, zdobyłem broń, znalazłem tego sukinsyna i rozjebałem mu łeb! Chwytasz?
- Mimo to chcę, żebyś spełnił moją prośbę... Ze względu na ten stary dług... naszą przyjaźń... i twoje honorowe zasady. Zawsze dotrzymujesz słowa, pamiętasz?
- A niech cię... - syknął Andrew i nerwowym krokiem ruszył w kierunku zaparkowanego pojazdu.
- Czy ty... się go czasem nie obawiasz? - zapytała Vicki wstając z ziemi.
- Nie... on jest niebezpieczny dla siebie samego. Chodźmy już.
- Czekaj... sprawdzę, co z małym.
- Na miłość boską! Ruszaj się, dziewczyno! Nie wiesz, do czego on jest zdolny w takim stanie!
- Dobra, dobra... już lecę.
Vicki i Miguel wsiedli do Humvee. Za kierownicą pojazdu siedział Andrew, telepiąc się ze złości. Żadna z towarzyszących mu osób nie odważyła się odezwać choćby słowem przez kilka godzin.
<*****>
W końcu Humvee dotarł na farmę Raynora. Pojazd tradycyjnie zahaltowali przy bramie uzbrojeni strażnicy oraz Bishop.
- No proszę - powiedział mężczyzna - Panna Vicki i łowcy nagród we własnej osobie...
- Pierdol się, Bishop - syknął Andrew.
Oburzony mężczyzna już miał odwdzięczyć się obelgą za obelgę, ale do rozmowy wtrącił się Miguel.
- Prowadź do pana Raynora. Nieco nam się spieszy.
- A co masz w tym worku?
- Sam zobacz...
Bishop wziął worek od Rodrigueza i zajrzał do środka. Grymas jego twarzy zdradzał, że mimo iż długo obcuje z prawdziwym, bezlitosnym gangsterem raczej nie miał okazji oglądać efektów jego pracy z bliska.
- Blee... obrzydliwe. Dobrze... chodźmy już - wyjąkał próbując nie zwymiotować Bishop - Tym razem spotkamy się na tyłach domu.
Miguel i Andrew spojrzeli na siebie. Nieco obawiali się, że może nie dojść do odebrania zapłaty i że skończą rozstrzelani i pogrzebani w jakimś sadzie. Mimo to nie dali nic po sobie poznać i przygotowani na ewentualną strzelaninę ruszyli za Bishopem. Gdy cała czwórka poszła na tyły domostwa ich oczom ukazała się masa ludzi i pan Raynor. Gangster obejrzał się za siebie i widząc swoją córkę oraz łeb Falco krzyknął:
- Tak jak mówiłem! Nikt nie wydyma Raynora! A jeżeli już mu się to uda, niedługo będzie się tym szczycił! Widzicie głowę Falco? Jego ludzie skończyli tak samo! A oto moja niepokorna córka... Chodź tutaj, Vicki! A wy, panowie, zostańcie tam gdzie stoicie.
Andrew i Miguel znów spojrzeli na siebie:
- Może być gorąco - rzucił cicho Miguel.
- Trzymaj giwery w pogotowiu... - szepnął Andrew.
Tymczasem dziewczyna ze spuszczoną głową podeszła do ojca.
- Nigdy nie zrozumiem, dlaczego mi to zrobiłaś... Dałem ci wszystko!
- Ale nie dałeś mi wolności i ciepła... i...
- Milcz... Bishop!
Sługa zbliżył się do Raynora z małą walizeczką i otworzył ją. W tym słabym świetle nie było widać, co jest wewnątrz.
- Dobrze zapamiętajcie ten dzień, ludzie! U mnie nikt nie ma taryfy ulgowej! - wrzasnął Raynor i wyjął z walizeczki rewolwer Smith & Wesson.
Spośród tylu zgromadzonych niewiele osób przypuszczało, a jeszcze mniej wierzyło, że cała ta sytuacja będzie miała takie zakończenie. Gangster z kamienną twarzą wymierzył w głowę córki i zanim ta zdążyła powiedzieć Tato, co robisz!? padł strzał. Czaszka dziewczyny pękła rozerwana pociskiem. Krwawa miazga bryznęła we wszsytkie strony na kilkanaście centymetrów. Ciało dziewczyny bezwładnie zwaliło się na ziemię...
- Kurwa, ale sztynk! - rzucił zaskoczony Andrew
- Ja pierdolę... - wydukał równie zaskoczony Miguel
Na twarzach zgromadzonych ranczerów malowały się przerażenie i zdziwienie. Nikt nie może sprzeciwiać się woli mafioza Raynora - nawet jego córka. Gangster odłożył broń do walizeczki. Bishop zniknął z nią w cieniu i po chwili pojawił się znowu, tym razem trzymając sporej wielkości pudełko. Raynor podszedł do Stanislawskyego i Rodrigueza.
- Dziękuję, panowie. Jak zwykle zadanie wykonaliście wzorowo. Szybko, sprawnie i bez zbędnych komplikacji - mężczyzna wziął pudełko od Bishopa i dał je najemnikom - To wasza zapłata... plus mała premia i coś ekstra. Do następnego razu.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie, po czym Andrew i Miguel wrócili do pojazdu. Rodriguez bez słowa uruchomił silnik i Humvee ruszył z miejsca.
- Kurwa, nigdy bym nie przypuszczał, że tak to się skończy... - powiedział Rodriguez.
- I po chuja było tłuc się z tym babsztylem tyle kilometrów, jak i tak ją potem zabił?
- Czy ty w ogóle nie masz sumienia?! Ten facet właśnie lekką ręką sprzątnął swoją córkę?
- Nie mieszam się w cudze sprawy rodzinne... Kurwa... taka padaka, w mordę! O żesz kurwa! Zapomniałem kupić drugi egzemplarz tej fikuśnej giwery... Wal do tego małego miasteczka, co przez nie dwa razy przejeżdżaliśmy!
Miguel już miał ochotę skomentować wypowiedzi i nastawienie do sprawy swojego towarzysza, ale uznał, że z pewnością skończy się to kolejną niepotrzebną kłótnią. Westchnął więc ciężko i skupił się na prowadzeniu pojazdu zostawiając Andrewa sam na sam z jego ponurymi myślami...
Koniec