ONE DAY ON THE DESERT
 
Shadows part II SPIS TREŚCI
 
  

 

NUCLEAR WRITERS STUDIO presents

SHADOWS
Part II

Tekst dedykowany wszystkim czytelnikom RADIATED (nie ma to jak oryginalna dedykacja, co? ;P )

*

Mała mieścina Gecko Spit, gdzieś w samym środku Ameryki Północnej.

Do baru "U starego Bramina" wszedł podróżnik obwieszony gnatami jak świąteczna choinka bombkami (w dawnych czasach, oczywiście). Mężczyzna usiadł przy barze na jednym z tych wysokich, śmiesznych "taboretów" zbijanych w pośpiechu przez jakiegoś marnego stolarza.
- Co masz do picia?
- Wodę albo coś mocniejszego...
- Niech będzie woda...
Przy stoliku pod ścianą siedziało kilku lokalnych pijaczków. Jeden z nich krzyknął do barmana:
- Byku! Byku! Czemu nie zabrałeś temu frajerowi broni? Nam zabrałeś... zgodnie z
regulaminem tego lokalu zresztą...
- Spokojnie, Walsh. Zamierzałem właśnie to zrobić - barman podszedł do nowego
klienta i powiedział do niego - Musisz mi oddać swoją broń, takie są reguły w moim barze. To środek zapobiegawczy - nie życzę sobie tutaj żadnych strzelanin i niszczenia mojego wyposażenia. Ekwipunek zostanie ci zwrócony jak tylko będziesz chciał wyjść.
Mężczyzna nawet nie spojrzał na barmana. Rzucił na stół kilka blaszek. Barman nalał mu wody i zapytał:
- Zamierzasz się dostosować, czy moi ochroniarze mają cię przekonać?
Dwóch rosłych macho stojących cicho w kącie powoli podeszło do baru. Usadowili się na stołkach obok kłopotliwego klienta, który najspokojniej w świecie raczył się zimną, czystą wodą. Jeden z "goryli" położył na ladzie "bejsbola" i rzucił:
- Może byś tak pozbył się tego ciężaru na jakiś czas? Co ty na to?
- Może byś tak się odpier**lił? Co ty na to? - odrzekł przekornie podróżnik.
- Uch ty, w mordę! - ryknął drab i chwycił za "bejsbola". Drugi już zamachnął się na wędrowca uzbrojoną w kastet, potężną piąchą.
Kłopotliwy klient zeskoczył ze stołka i zamaszystym ruchem uderzył w twarz "z łokcia" jednego z bandytów. Drugiego, uzbrojonego w pałę napastnika, złapał za rzadkie, tłuste włosy i z całej siły grzmotną jego głową o blat kontuaru. Zamroczony "bysio" zwalił się na ziemię. Teraz podróżnik zajął się drugim rywalem, który usiłował powstrzymać krwawienie ze złamanego nosa. Najpierw zaserwował mu solidnego kopa w krocze. To tak na "dzień dobry". Potem poprawił mu jednym z "taboretów" z taką siłą, że mebel złamał się na plecach nieszczęsnego ochroniarza. Podróżnik otrzepał ręce, dopił resztę wody z kubka i bez słowa opuścił lokal. Stojący jak osłupiały barman poczekał, aż obcy zniknął mu z oczu i rzucił - "Cholerny Raider. Tylko zadymy im w głowie". Następnie wyszedł zza stołu sprawdzić, jak bardzo poturbowani są jego "goryle". Niestety, mężczyzna pomylił się w swoim osądzie. Człowiek, który obił mordę jego obstawie nie był Raiderem, tylko zwykłym wędrowcem. A nazywał się Jarod...

**

Już sporo czasu Jarod wędrował po pustkowiach szukając swojego miejsca. Wszędzie było tak samo: pustynia, po środku której stało małe miasto. A w nim, tradycyjnie: głupi szeryf, banda rolników i terroryzujące okolicę gangi, zwierzęta i Bóg wie, co jeszcze. Jarod podróżował tak obserwując uważnie wszystkie wydarzenia, których był świadkiem. Uczył się, analizował. W wolnych chwilach (czyli praktycznie zawsze) trenował strzelanie, ćwiczył zręczność i kondycję. Opracował swój własny styl walki, polegający na szybkim i silnym ataku w najwrażliwsze miejsca, a następnie gradzie ciosów nie dającym przeciwnikowi szansy na kontratak... i przeżycie. Bo Jarod zabijał przeciwników. Nie takich jak te draby w barze, ale prawdziwych. Raidersów, Komodo, Karaluchy i inne ścierwa. Walka ciągle mu towarzyszyła, a śmierć wlokła się za nim jak cień. To zmieniło psychikę mężczyzny. Nie rozmyślał w czasie walki, tak jak kiedyś. Każda sekunda, w której się wahał, to wyrok śmierci. Jarod zabił w sobie moralność by przetrwać. Nie był jednak klasycznym typem pogromcy bandytów. Nie pomagał ludziom, gdy nie miał ochoty. Wszystko co robił, robił z myślą o sobie i z uwagą na własne interesy. Od czasu do czasu rozwiązywał lokalne problemy "za darmo". Tak, jak teraz...
Małe miasteczko - Garden Valley. Kolejna grupa zbirów wpadła na genialny pomysł założenia gangu. Szefem bandy został przebiegły Melvin, który teraz kazał tytułować się "Don Alejandro". Wieśniacy pokładali się ze śmiechu słysząc to, toteż paru z nich zostało dla przykładu pobitych na śmierć. Jak to stwierdził sam Don - "Zabawa się, kur*a, skończyła!". A zaczęły się rozboje, kradzieże, wymuszenia. Szeryf postanowił współpracować z gangiem, bo uznał, że sam go nigdy nie pokona. Stał się kolejnym pasożytem żerującym na biednych farmerach. W takim oto stanie zastał miasteczko Jarod. Szczerze mówiąc, całą tą sytuację miał głęboko... w poważaniu, powiedzmy. Decyzję o pomocy mieszkańcom podjął dopiero po tym, jak zbiry Dona wyrzuciły z własnego domu prosto na ulicę starą kobietę. Od tej pory w jej skromnym mieszkaniu miała się znajdować kolejna melina gangu. Tylko wnuczka ruszyła babci na pomoc. Jaroda zdziwiła odwaga młodej dziewczyny, która zaczęła wygrażać jednemu z bandytów. Pewny siebie mężczyzna zaczął się pastwić nad bezbronną kobietą. Jego kumple poszli do odległego baru zachlać się "w pestkę". Jarod wykorzystał sytuację - zakradł się od tyłu i złamał kręgosłup napastnikowi.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Nie... oni tu wrócą. Wyrzucili mnie i moją babcię z domu, a teraz zabiją nas, by
pomścić tego skur**ela. Wydałeś na nas wyrok śmierci, na siebie też... Pozostaje mi tylko uciec stąd, ale i tak mnie pewnie dogonią i zabiją...
- Więc trzeba ich ubiec...
- Co masz na myśli? Chcesz ich zabić? Nie dasz rady. Jest ich za dużo, a tutaj nikt ci
nie pomoże.
- To już mój problem, schowaj się gdzieś ze swoją babcią. Ja złożę wizytę kilku
osobom.
- Jesteś szalony... ale mnie to nie interesuje. Ty też mi na "świętego" nie wyglądasz.
- rzuciła kąśliwie dziewczyna.
- Bo nie jestem "święty". Może zamiast gadać bez sensu, udzieliłabyś mi paru
odpowiedzi?
- Co chcesz wiedzieć?
- Ilu ich jest, kto jest ich szefem, gdzie mają kryjówkę, kto z nimi współpracuje i takie
tam...
- Było siedemnastu, ale jednemu ukręciłeś łeb. Ich szef to fagas zwany "don
Alejandro", naprawdę Melvin, ale ma manię wielkości... Siedzą w starym sklepie na południowym krańcu miasta... No i radziłabym ci łazić w ukryciu. Skorumpowany szeryf na pewno zaraz się tu zjawi i doniesie o wszystkim Donowi...
Jarod ruszył w kierunku baru, do którego wcześniej udała się spora część gangu. Dziewczyna krzyknęła do niego:
- Zapomniałam ci podziękować... mam na imię Angelina, a ty jak się nazywasz?
Mężczyzna nie odpowiedział, nawet się nie odwrócił ani nie zatrzymał. Angelina nie miała czasu na rozmyślania dlaczego tak się zachował. Wzięła babcię pod rękę i obie udały się do rozpadającego się domku jednorodzinnego na przedmieściach. Tymczasem Jarod dotarł do baru. Zajrzał przez dziurę w szybie (sama szyba była tak zakurzona, że nic nie było widać). Lokal był praktycznie jednym pokojem o wymiarach jakieś piętnaście na dwadzieścia metrów. W środku było kilkanaście osób - paru prostych farmerów i sześciu członków gangu. Bandyci sprawiali wrażenie mocno wstawionych, zwłaszcza, że przybyli tu dosłownie przed chwilą. Widocznie już wcześniej sporo wypili. Rozochoceni mężczyźni zaczęli zaczepiać pozostałych, przerażonych klientów szukając okazji do bójki. Jeden ze zbirów złapał za policzek starego człowieka i powiedział:
- Co... co?! Nie ma tu... szsz... szadego chojraka? No!?
W tym czasie jego kompan schylający się po kolejną butelkę, stojącą obok drzwi wejściowych, został nimi solidnie uderzony. W progu stanął Jarod trzymający dwa pistolety kalibru "223".
- Ja jestem chojrak i wypier***aj stąd!
Gangsterzy potrzebowali chwilki (to z powodu nadużycia alkoholu) by zorientować się, że zostali obrażeni. Potrzebowali również drugiej, by chwycić za broń, ale tej już nie dostali. Jarod posłał każdemu po dwie kulki. W tym miejscu może wypadałoby wspomnieć, że pociski kalibru .223 potrafią zaboleć. Praktycznie wystarczyłby jeden strzał, żeby z tej odległości położyć trupem człowieka bez żadnego pancerza. Ale Jarod zawsze wolał się upewnić. Bandytę zamroczonego po ciosie drzwiami mężczyzna dobił nożem. Nagle do baru wpadł szeryf, niezgrabnie trzymający pistolet "Desert Eagle". Stanął na trzęsących się nogach i krzyknął:
- Rzuć bron! Jesteś aresztowany za wielokrotne zabójstwo! Jestem tutaj szeryfem, i
albo pójdziesz ze mną dobrowolnie, albo cię zastrzelę!
Kiedyś szeryf dostał polecenie od Dona Alejandro, żeby chwytać żywcem każdego, kto zaatakuje jego ludzi i przetrzymać go w celi do czasu "inspekcji". Boss chciał koniecznie własnoręcznie rozprawić się z takim delikwentem. Jarod rzucił swoje (i tak rozładowane) pistolety na ziemię i powiedział:
- Dobra... poddaje się.
Szeryf sięgnął po kajdanki jednocześnie robiąc krok do przodu. Niestety - niefortunnie poślizgnął się na krwi jednego z gangsterów i stracił równowagę. Jarod wykorzystał sytuację i błyskawicznie sięgnął po schowany na plecach za paskiem spodni rewolwer Magnum 44. Zanim szeryf zdołał stanąć na nogach jego kolana zostały przestrzelone. Do wijącego się z bólu skorumpowanego stróża prawa podszedł Jarod i przystawiając mu lufę broni do skroni powiedział:
- Sam nie wiem, czemu nie rozwaliłem ci łba. Wejdź mi w drogę raz jeszcze, a
będziesz zdychał bardzo długo w dużo większych męczarniach.
Po tych słowach zabrał z ziemi pistolet szeryfa oraz swoje własne, przeładował broń i ruszył do głównej siedziby gangu.
Jarod obserwował zmieniające się warty zza ruin starych budowli. Nagle podeszła do niego jakaś obca dziewczyna i powiedziała:
- Chcesz się zabawić?
- Spadaj - syknął mężczyzna.
- Ej, niedrogo! - zaoferowała się kobieta i delikatnie chwyciła za Jaroda rękę.
Wkurzony mężczyzna wyjął z kabury pistolet i wycelował w głowę natrętnej prostytutki.
- Spier**laj!!!
Przerażona dziewczyna uciekła. Jednak po chwili Jarod znów ją zobaczył. Właśnie donosiła na niego jednemu ze strażników. Ten, niby to przypadkiem, rozejrzał się po okolicy, a trzech uzbrojonych bandytów ruszyło okrężną drogą do ruin, w których siedział Jarod. Mężczyzna pomyślał - "Zabiję kur*ę!", a następnie zaczął się ostrożnie wycofywać ze spalonej kryjówki. Zaszył się w zgliszczach starej destylarni dosłownie na sekundę przed pojawieniem się patrolu. Trójka zwiadowców rozdzieliła się i rozpoczęła przeczesywanie terenu. Jarod rzucił się na nich jak wściekłe zwierze. Wiedział, że za moment zjawi się tu reszta uzbrojonych i gotowych do walki bandytów. Pierwszemu ze zbirów rozbił na głowie solidną butelkę wypełnioną jakąś tanią prytą, a następnie wykorzystał stłuczoną resztkę flaszki jako "tulipana", wbił je w twarz kolejnego przeciwnika i ukrył się za nim przed strzałami ostatniego mężczyzny. Kule dosięgły człowieka z poranioną twarzą zabijając go, zaś Jarod wyrwał mu z ręki broń i zastrzelił resztę bandytów. Szybko przeszukał ich ciała zabierając najpotrzebniejsze rzeczy. Dopiero teraz zastanowił się nad tym, jak bardzo ryzykował. O wiele prościej byłoby zastrzelić całą trójkę z ukrycia, ale od pewnego czasu Jarod unikał prostych rozwiązań. Z tego, co mówiła Angelina, wynikało, że zostało tylko sześciu zbirów plus ich szef. Mężczyzna wyjął z plecaka granat i postanowił za jego pomocą wysłać do piekła wszystkich. Hurtowo. Niestety, było mało prawdopodobne, żeby cała grupa grzecznie siadła w jednym miejscu i czekała na śmierć. Trzeba było wymyślić coś bardziej zabójczego. Jarod rozglądał się gorączkowo po okolicy szukając jakiejś podpowiedzi. Nagle usłyszał znajomy głos. To była Angelina.
- Nieźle ci idzie ta deratyzacja...
- Co ty tutaj robisz? Jeszcze nie skończyłem roboty.
- Pomyślałam sobie, że mogę ci się przydać. Podobno przynoszę szczęście -
powiedziała rozbawiona dziewczyna.
- Bardzo zabawne. Będziesz się śmiała baranim głosem, jak nas tu znajdą.
- Ależ się boję - rzuciła z ironią Angelina - Dawałam sobie radę z tymi fiutami na
długo przed twoim przybyciem, panie heros.
Jarod zauważył, że dziewczyna bawi się małym, metalowym przedmiotem. Dwucalowym gwoździem dokładniej mówiąc.
- Skąd to masz? - zapytał.
- Co? ...aaa... ten stary gwóźdź? Zabrałem ze starego warsztatu, jego "resztki" stoją
kilka metrów stąd. Większość gwoździ zabrali inni do budowy swoich mieszkań, ale...
- Dobra, dobra - przerwał dziewczynie Jarod - Idziemy tam. Szybko.
Gdy mężczyzna ujrzał stary stół warsztatowy w głowie zaświtał mu diabelski pomysł. Starych gwoździ o różnych wymiarach było pod dostatkiem. Niektóre były połamane, przerdzewiałe ale to się nie liczyło. Jarod zaczął je zbierać do niewielkiego, kartonowego pudełka.
- Co robisz? - zapytała Angelina.
- Bombonierkę dla "Dona" - rzucił mężczyzna.
Gdy uzbierał już wystarczającą ilość żelastwa ruszył w kierunku starego sklepu. Zatrzymał się jeszcze na chwilę i powiedział do Angeliny:
- Za kilka minut wasz problem z gangiem będzie rozwiązany. Tylko niech cię ręka
boska broni podłazić na pięćdziesiąt metrów do ich nory! Schowaj się za jakąś solidną ścianą.
- Jejku! Dobrze... nie musisz się tak wydzierać - rzuciła kąśliwie dziewczyna
przykucając za gruzami.
Jarod ominął straże i wlazł na dach sklepu. W środku gangsterzy przygotowywali się go obrony. Nadszedł czas, by wprowadzić plan w życie. Na dachu było zejście do sklepu. Mężczyzna przekradł się nim na dół, odbezpieczył granat i wrzucił go do pudełka z gwoździami. Następnie pędem rzucił się w kierunku dachu i gdy już tam dotarł wskoczył na betonową cześć konstrukcji. Bandyci usłyszeli hałas i ostrożnie zbliżali się do schodów. Wtedy eksplodował granat, wystrzeliwując z ogromną prędkością kilkadziesiąt starych gwoździ. Cienkie ścianki działowe zostały przebite, a kryjący się za nimi gangsterzy skończyli jako poduszeczki na szpilki. Jak się potem okazało, Don Alejandro - Melvin, wyglądał jak gigantyczny jeżozwierz.
Jarod znowu wygrał. Po zakończonym sukcesem zadaniu postanowił wyruszyć dalej. Chciał jeszcze pożegnać się z Angeliną. Sam nie wiedział czemu, bo od śmierci Lukasa nie zależało mu na nikim i niczym. Mieszkańcy Garden Valley przywitali swego wybawcę z radością. Do Jaroda podszedł nawet chwiejący się na kulach szeryf. Wyciągnął do niego rękę w geście podziękowania (czy raczej pojednania) i powiedział:
- W imieniu mieszkańców dziękuję za pomoc.
Jarod walnął go w zęby z całej siły i poszedł dalej. Jakiś starszy farmer położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
- Dziękujemy za wszystko, przyjacielu. Chcielibyśmy wiedzieć, jak masz na imię.
Mężczyzna spojrzał na niego wilkiem i powiedział:
- Po pierwsze - zabieraj te łapę, bo ją stracisz. Po drugie - nie jestem waszym
przyjacielem. Po trzecie - dupy z was, nie chłopy, żeby się dać tak je*ać takim cwelom. (stary farmer zabrał rękę z ramienia Jaroda. Jego oblicze pochmurniało coraz bardziej). I po czwarte - ch** wam do tego, jak mam na imię!
Stary farmer aż kipiał ze złości. Musiał jednak wziąć pod uwagę to, że mógł naskoczyć sprawniejszemu od niego mężczyźnie. A poza tym - on wyświadczył im wielką przysługę. Starzec wydukał przez zaciśnięte zęby:
- Jak chcesz. Teraz masz prawo wybrać sobie, co chcesz wziąć jako zapłatę.
Jarod ruszył w kierunku Angeliny. Ta najwyraźniej jakoś skojarzyła wypowiedź farmera z podchodzącym do niej mężczyzną. Szybko wyjęła zabranego z ciała jednego z bandytów Colta i wycelowała w głowę zbliżającego się Jaroda:
- Hola! Wolnego! Może i Ameryka nie istnieje, ale tu nie tolerujemy żadnego
niewolnictwa. Nie zamierzam być niczyją "zapłatą". Spadaj na drzewo, frajerze.
Jarod uśmiechnął się szeroko.
- Nic z tych rzeczy. Zamierzałem się tylko pożegnać.
- A... - wyjąkała zaskoczona dziewczyna, po czym schowała gnata i szybko dodała -
A, to co innego!
Mężczyzna wyciągnął rękę.
- Jestem Jarod.
- Huh? I taką wielką trudność sprawiało ci wypowiedzenie tego wyrazu, jak cię
wcześniej pytałam? - powiedziała rozbawiona Angelina - No nic. Jeszcze raz dziękuję za uratowanie mnie i mojej babci. Nie zapomnimy o tobie... to znaczy ja nie zapomnę, bo babcia to nienajlepiej stoi z pamięcią...
- Czy ty kiedyś przestajesz mówić? - zapytał Jarod.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko "sprezentowała" mężczyźnie kuksańca w bok.
- Dobra, czas na mnie.
- Powodzenia, "tajemniczy podróżniku" - powiedziała Angelina śmiejąc się.

***

Jarod siedział w ruinach starej odlewni z apetytem zjadając mięso Komodo, którego upolował przed kilkoma godzinami. "Smakuje jak kurczak!" - pomyślał mężczyzna. Zawsze wolał raz upolować coś dużego, niż biegać jak kretyn za małymi jaszczurkami, takimi jak iguany. Tą starą budowlę, w której się schronił, było ledwo widać. Co było dość dziwne biorąc pod uwagę jej rozmiary. Dziwny dźwięk zwrócił uwagę Jaroda. Mężczyzna zabrał szybko swój ekwipunek i skrył się w cieniu. Z korytarza wyszła "rodzina" karaluchów. Jeden z nich podbiegł do ogniska, zaś reszta stojąca w grupie została rozerwana serią z jakiejś potężnej broni. Po chwili w ślad za karaluchem przy ognisku pojawił się wielki, humanoidalny olbrzym o brązowej skórze. W ręku trzymał wielkie działo laserowe, z którego strzelił w kierunku insekta. Czerwona smuga trafiła karalucha dosłownie gotując go w jego własnej skorupie. Jarod patrzył na postawnego mięśniaka z przerażeniem. Ten zaś dostrzegając ognisko krzyknął:
- Bracia mutanci! Intruz w bazie!
"O kur*a!" - pomyślał ukryty mężczyzna. Po chwili do mutanta dołączyli jego towarzysze. Ich skóra była zielona lub brązowa. Cześć z nich wyposażona byłą w broń ciężka lub energetyczną, reszta trzymała w swych mocarnych łapach rury, łomy, styliska od toporków lub granaty rozpryskowe. Przez głowę Jaroda przemknęła myśl - oczywisty wniosek - "Ale się w gówno wje*ałem!". Mężczyzna nie czekając na dalszy rozwój wypadków cofnął się jeszcze bardziej w mroczny korytarz i po cichu założył plecak. Mutanci rozdzielili się, kilku z nich biegło w kierunku kryjówki Jaroda. Korytarz ciągnął się ładnych kilkadziesiąt metrów zanim zaczynały się pierwsze rozwidlenia, więc opcja ukrycia się w nim nie istniała. Mężczyzna z całej siły wybił się w górę i chwycił za jedną z rur biegnących pod sufitem. Następnie szybko wciągnął się na górę i ułożył miedzy przewodami ciepłowniczymi. Mutanci nie zauważyli go i popędzili dalej. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ryk silników. Jeden z mutantów specjalnym kluczem uruchomił mechanizm hydraulicznego zamykania pancernych wrót do odlewni. Trzeba by czołgu, by je sforsować. Jarod był uwięziony. Przynajmniej teoretycznie. Dużo pytań kłębiło się w jego głowie. Co to za mutanty, skąd przybyły i czego chcą? Nie wiadomo było również, co zrobiłyby z ludzkim intruzem - w końcu mężczyzna był świadkiem jedynie eksterminacji karaluchów, którym sam nie szczędził pocisków. Tak czy siak, Jarod nie zamierzał dać się schwytać tym bestiom. Czołgał się więc po rurach zwiedzając potężny kompleks, jakim była stara odlewnia. Okazało się, że przebudowano ją na bazę wypadową. Nawet pluton wojska miałby problemy ze szturmem na tą fortecę. Dopiero po paru godzinach spędzonych na skradaniu się i czołganiu przewodami wentylacyjnymi Jarodowi udało się obejrzeć całe piętro. A zarówno w górę i w dół ciągnęły się jeszcze inne kondygnacje. Kompleks był w stanie pomieścić całą armię wraz z tonami ekwipunku, broni, amunicji a nawet pojazdów. Co gorsza - można ty było wytwarzać różnorakie metalowe części, bo cały sprzęt był nadal sprawny. Mężczyzna podsłuchał kilka rozmów. Wynikało z nich jednoznacznie - ci mutanci to efekt eksperymentów nad super żołnierzem. Byli nadzwyczaj rozwinięci fizycznie, ale za to głupi. Przynajmniej w większości. Jeden, zwany Mengele, z nich był kimś w rodzaju naukowca. Szukał od rozwiązania ważnego dla swojej rasy problemu - bezpłodności. Jego plany zjeżyły włosy na głowie Jaroda. Mutanci nie mogą się rozmnażać, więc trzeba poddać serii eksperymentów najbliższy im gatunek - ludzi, a zwłaszcza kobiety. Pierwszym miejscem, z którego zamierzano pobrać "materiał do badań" była mieścina Garden Valley. Jarod nie dowiedział się więcej, bo mutanci wciąż go szukali, a teraz wpadli na pomysł przeczesania przewodów wentylacyjnych. Mężczyzna postanowił dać nogę, ale każde z wyjść na zewnątrz blokował działający wentylator. Jarodowi udało się zablokować jeden z ich - zwabił prosto pod wirujące łopaty wielkiego szczura. Wirnik poszatkował go równo, po czym przeciążony - spalił się. Mutanci stwierdzili, że intruz musiał opuścić odlewnię przed zamknięciem wrót, a to szczur narobił tyle zamieszania. Mężczyzna uciekł z tej fortecy i nie zatrzymując się ani na chwilę maszerował żwawo w kierunku Garden Valley.

****

Mężczyzna zauważył unoszącą się na niebie smugę dymu. Była widoczna z kilkunastu kilometrów. Gdy Jarod dotarł do Garden Valley osada stała w płomieniach. Spora część mieszkańców została zgładzona. Ich zwłoki były w opłakanym stanie. Ciała spalone laserem i plazmą, rozerwane strzałami z miniguna lub zmiażdżone serią mocnych ciosów tępymi przedmiotami. O dziwo - Jarodowi udało się znaleźć jeszcze jedną żywą osobę. A właściwie prawie żywą - konającego farmera. Nie można mu było pomóc - miał poparzoną skórę, część zgliszczy budynku zmiażdżyła mu nogi.
- Co się stało? - zapytał mężczyzna.
- Napadli nas, wielkie bestie... zniszczyli naszą osadę, zabili broniących nas
mężczyzn... większość z nich... reszta musiała się poddać... nie mieliśmy szans...
- Wytrzymaj jeszcze trochę. Kogo zabrali? Gdzie?
- Głównie kobiety... zwłaszcza te młode i silne... gdy już skończyli nas torturować
mówili coś, że wracają do bazy...
- Cholera! Przecież ja stamtąd wracam... nie mogłem ich ominąć!
- N-nnie ważne... musisz ich uratować... i... dobić mnie. Nie ma już dla mnie szansy...
a nie.... nie zniosę już dłużej tego bólu...
- Zrobię co mogę - powiedział Jarod, po czym wstał z ziemi i strzelił farmerowi w głowę.
Mężczyzna nie mógł wyjaśnić, jakim cudem nie natknął się na oddział mutantów. Grupa, która miała porwać ludzi, najprawdopodobniej ruszyła na łowy zanim Jarod dotarł do odlewni... Ale jak zdołali wrócić? Wyjaśnienie tego mogło poczekać. Każda chwila zwłoki mogła oznaczać dodatkową chwilę cierpień dla uprowadzonych...

Tymczasem karawana z jeńcami kontynuowała swoją podróż powrotną. Orszak mijał właśnie skały. Zakuci w kajdany mieszkańcy Garden Valley zostali zmuszeni do ciągnięcia naczep z zapasami mutantów. Sami zaś oprawcy maszerowali wesoło z karabinami przewieszonymi przez ramię i działkami zarzuconymi na ramię tak, jakby nic nie ważyły. Angelina klęła na czym świat nie stoi. Jakoś jej się nie podobała perspektywa krótkiego życia... i to w tak obleśnym towarzystwie. Wlokąca się przed nią naczepa zadrżała. Dziewczyna nie zwróciła na to zbyt wielkiej uwagi uznając, że to efekt nienajlepszej jakości "drogi bocznej" którą postanowili wracać mutanci. Płachta przykrywająca pakunki odchyliła się nieznacznie i ktoś... lub coś, powiedziało:
- Ej, mała... podejdź tutaj.
- Co do... - zdziwiła się Angelina.
- Cicho, bo ściągniesz na mnie mutantów...
Dziewczyna rozejrzała się, czy aby nikt jej nie widzi i zbliżyła się do naczepy.
- Czego chcesz?
- Pomóc wam...
- No to na co, do jasnej cholery, czekasz?
- Za dużo mutantów i praktycznie żadnej osłony. Musicie poczekać, aż dojedziemy
do ich bazy.
- Wtedy nas zarżną. Wielkie dzięki.
- Nie zabiją was, bo jesteście im potrzebni. Po prostu nie stawiajcie się, to
przeżyjecie.
- A tak właściwie - coś za jeden?
- A ta znowu swoje! Nie masz większych zmartwień?
- Czekaj... To ty, Jarod?
- Żaden tam Jarod... Jestem Węże Oko.
- Że co?
- Cicho tam. Nie rozmawiać! - wrzasnął jeden z mutantów.
Niedługo potem karawana dotarła do starej odlewni. Jej wrota otworzyły się z łoskotem. Czekała na nich kolejna grupa mutantów. Jeden z nich wystąpił naprzód.
- Ach, materiał! Dobrze się spisaliście, towarzysze. To powinno pomóc w naszych
badaniach. Wysłałem już kolejne oddziały na południe, by zdobyć więcej "królików doświadczalnych". Obawiam się, że ta mała grupka może nie wystarczyć.
Angelina przepchała się w końcu przez ciasno zbitych w jednym miejscu ziomków i powiedziała:
- Do badań to się szczury laboratoryjne wykorzystuje, a nie ludzi.
- Doktorze Mengele, zabić ją? -zapytał mutant z "Oprawcą", który był bardzo gorliwy
w "pacyfikowaniu" Garden Valley.
- Nie, idioto! Posłuży nam w inny sposób. Zabrać ich!
Ludzie zostali spędzeni niczym bydło do małych, dwuosobowych cel. Angelina zastanawiała się, dlaczego tajemniczy nieznajomy nie interweniował. Siedziała teraz w jakiejś kanciapie ze swoją rówieśnicą, Sally i czekała na wyrok losu.
- Hej. To znowu ja.
Dziewczyna przysunęła się do otworu wentylacyjnego w ścianie.
- Najwyższy czas. Do roboty, uwolnij nas.
- To nie takie proste.
- Coś mi się zdaje, że zaczynasz mnie wałować. Już raz złamałeś obietnicę.
- Dziewczyno, na otwartej przestrzeni nie miałbym z nimi szans.
- Teraz jesteśmy w "zamkniętej przestrzeni" i też się jakoś nie wykazałeś?
- W tej bazie roi się od mutantów. Może i są debilami, ale mają jeszcze na tyle sprytu,
żeby wysłać posiłki do walki z intruzem. Nie pokonam ich. Ktoś musi odwrócić ich uwagę...
- Na mnie nie licz...
- Ty siedź cicho w celi. Coś się wymyśli.
- Przed tym jak mutanci wyhodują mi drugą głowę czy już po... - dziewczyna
zauważyła, że jej rozmówca zniknął. Po kilku minutach za kratkami pojawiła się twarz mężczyzny:
- Angelina? Jesteś tu?
- Jarod? Co ty tutaj... - "robisz?" zamierzała zapytać dziewczyna, ale dostrzegła
ostrze przystawione do gardła jej znajomego.
- Ktoś ty?
- A to co za fagas? - zapytał Jarod.
- To jest mój... eee... to jest Węże Oko.
- Że co?
- Jajco! Czego tu?
- To jest Jarod - powiedziała Angelina próbując rozładować napięcie - Przyszedł
nam pomóc.
- Można mu ufać?
- Teraz nie można ufać nikomu - rzucił Jarod.
Węże Oko schował swoje ostrze. Dopiero teraz cała trójka zwróciła uwagę na biedną Sally skuloną w kącie, którą najwyraźniej cała ta sytuacja przerastała.
- Dobra - powiedział jak się okazało jednooki mężczyzna - Przydasz się. Ktoś musi
odciągnąć część mutantów jak zacznę akcję.
- Och*jałeś? To są setki tych skur...
- Wiem - przerwał Węże Oko - Daltego zamierzam odciąć część tych bydlaków od
tego sektora. Dla przykładu - teraz jesteśmy w badawczym, więc większość straży jest na dole lub poszła łapać więcej ludzi. Jak znajdę odpowiedni panel i przy nim pomajstruję, to zablokuję wszystkie drzwi z zamkiem mechanicznym.
- A co z tymi mutantami, którzy są w tym sektorze?
- A co byś chciał? Z nimi rozprawimy się "ręcznie".
Dialog przerwało chrząknięcie Angeliny:
- Nie zapominacie o czymś, moi bohaterowie. Na przykład O NAS! Trzeba nas
uwolnić...
- To w międzyczasie - rzucił Węże Oko - Do roboty!
Mężczyzna czołgał się dalej przewodami wentylacyjnymi, tymczasem Jarod zatrzymał się nad korytarzem przed celami. Teraz do akcji wkroczyła Angelina.
- Strażnik! Strażnik!
- Cicho być!
- Strażnik, pić mi się chce!
- Nie ma pić!
- Dawaj picie, ty w d*pę zaje*any obmierzły ciotowaty pier*olcu!!!
- Ja zaraz uciszyć rozdartą kobietę - rzucił mutant i ściskając wielką rurę.
W ty momencie kratka w suficie poruszyła się i na korytarz wskoczył Jarod. Mutant ruszył w kierunku intruza ściskającego w rękach gaśnicę. Mężczyzna rzucił nią w napastnika krzycząc "Łap!". Mutant odruchowo chwycił przedmiot, zaś Jarod wyciągnął swoje pistolety 223 i strzelił mu w oczy. Martwy mięśniak padł na ziemię. Znalezionym przy zwłokach kluczem "uniwersalnym" mężczyzna otworzył wszystkie cele.
- Schowajcie się gdzieś, dopóki nie oczyścimy drogi.
- Sama się domyśliłam! No co tak stoisz? Biegnij lać mutantów!
Jarod przeładował swoje giwery i ruszył do boju. "Pogonił kota" dwóm nieuzbrojonym mutantom, a trzeciego zastrzelił. Po chwili sam musiał uciekać, bo do tej przepędzonej dwójki dołączyła dwudziestka. Tymczasem w innej części kompleksu, w korytarzu usłanym rozrąbanymi ciałami mutantów - przy terminalu stał Węże Oko nieudolnie grzebiąc w komendach programu nie uruchamianego od lat. W końcu użył swojej niezawodnej metody pt. "Jeżeli sprzęt nie działa to trzeba przypier*olić COPYRIGHT" i jakoś zmusił wszystkie drzwi elektroniczne do szczelnego zamknięcia się. Potem ruszył do komputera głównego laboratorium i najspokojniej w świecie zaczął przeglądać pliki. Szło mu to znacznie lepiej niż zamykanie drzwi... Odnalazł folder "PROJEKT <<MŁOT ALLACHA>>" z podtytułem "SUPERŻOŁNIERZ". We wspomnianym archiwum znalazł trzy podgrupy - Szpony Śmierci, Super mutanci, Hybrydy i całość plików tekstowych zgrał na Holodysk.

Jarod rozwalił właśnie łeb kolejnemu mutantowi z oddziału, któremu udało się dostać do tego sektora jeszcze przed zablokowaniem drzwi. Po opróżnieniu ulubionych pistoletów wyjął jeszcze "rezerwowego Magnuma" i Desert Eagle'a kosząc kolejnych przeciwników. Ale nawet po opróżnieniu magazynków następny mutant biegł z łomem w kierunku mężczyzny. Uwolniona Angelina rozwaliła mu łeb ze swojego Colta. Jarod pośpiesznie przeszukiwał skrzynki w poszukiwaniu broni, a zwłaszcza amunicji. Jego towarzyszka umieszczała właśnie naboje w pustym magazynku, gdy niespodziewani pojawił się jeszcze jeden przeciwnik, tym razem uzbrojony w karabin laserowy. Jarod skoczył za skrzynki a Angelina leżąc przetoczyła się po ziemi w bezpieczne (tymczasowo) miejsce. Mutant zdążył wystrzelić tylko raz zanim trzy szpony z adamantu przebiły jego czaszkę (wychodząc między innymi przez oczy). To pomysłowy Węże Oko postanowił wrócić do przyjaciół uzbrojony w bardzo, bardzo ciekawą broń mocowaną na przegubach rąk.
- Spadamy! - rzucił krótko.
Zanim Angelina i Jarod zdążyli zapytać "Co? Jak? Kto?" rozległ się potężny huk. Ubiegając pytania Węże Oko powiedział:
- Skierowałem rezerwy roztopionego metalu do starego zbiornika... - po czym z
ironią dodał - Chyba zapomniałem, że teraz mutanci trzymają tam amunicję...
- Otworzyłeś drzwi?
- Nie uciekamy frontowym wejściem, tylko bocznym.
Wspomniane "wejście" było zapasową drogą przeciwpożarową, zbudowaną w czasach działalności laboratorium. Nie było ukryte, więc wszyscy homo sapiens (choć nie tylko oni) opuścili odlewnię/ laboratorium/ bazę mutantów czy tam cokolwiek, czym był ten kompleks.
Po zbiórce na pustyni Jarod stwierdził, że Węże Oko już ich opuścił. Podobno jedna uwolnionych kobiet widziała znikającego między skałami mężczyznę. Tak czy siak - ludzie postanowili powrócić na stare śmiecie i odbudować Garden Valley. Tylko Jarod i Angelina zdecydowali się podróżować dalej. Wędrując tak rozmawiali o różnych rzeczach. Angelina nauczyła się obsługi broni (zadatki to miała, oj miała), zaś Jarod odzyskał część swojego "utraconego człowieczeństwa". Znowu miał kogoś, na kim mu zależało. Któregoś dnia siedząc przy ognisku powiedział:
- Wiesz co, Angelina? Bardzo cię lubię.
Dziewczyna spojrzała na niego w specyficzny sposób (trochę z dumą, trochę z ironią) i powiedziała:
- Wiem...

<^> <^> <^> <^> <^>

Jednooki mężczyzna wszedł do skalnego kompleksu bazy NORAD II. Czekała na niego kobieta, Indianka Shakti.
- Czy znalazłeś to, czego szukałeś, ukochany?
- Tak Shakti. Teraz mogę poznać tajemnicę dawnego rządu... i moje.
Mężczyzna wsunął Holodysk do czytnika i włączył odtwarzanie. Na ekranie pojawił się szereg opcji... Węże Oko wydał odpowiednie polecenia. Komputer posłusznie zaczął odtwarzać plik "Hybrydy". Syntetyczny głos procesora demonstrował dane:
- Projekt stworzenia hybrydalnego organizmu - żołnierza bojowego trzeciej
generacji.
Spisuje: Doktor Joshua K. Shamrock

"W związku z poprzednimi niepowodzeniami nasi naukowcy postanowili zmienić tok rozumowania. Genetycznie zmodyfikowane jaszczurki [link: SzponyŚmierci] i ludzkie organizmy pod wpływem wirusa F.E.V. [link: SuperMutanci] okazały się nieużyteczne do naszych celów. Udało się uzyskać poprawę zdolności bojowych obiektów, ale znacznie spadała inteligencja. Drastyczne obniżenie funkcji mózgu pozbawiało jednostki lojalności, co spowodowało liczne wypadki i przyniosło wiele strat w ludziach. Pozbawienie intelektu nie leży więc w interesie armii Stanów Zjednoczonych..."

- Dalej! - rozkazał Węże Oko.

"... obiekt płci męskiej. Zaaplikowano szereg rozwiązań. Implanty podskórne zwiększają możliwości absorpcyjne noszonego pancerza. Wszczepy typu "Feniks" wzmacniają odporność na ciepło. Genetyczna modyfikacja ścięgien i stawów zaowocowała znaczą poprawą koordynacji ruchowej. Ponadto..."

- Dalej... - rzucił mężczyzna.

"... obiekty tej generacji nie mają problemów z lojalnością. W eksperymencie GXC - 765 - a umieściliśmy w pomieszczeniu dwa osobniki kompletnie zmodyfikowanie i jednego osobnika, który nie doświadczył uwarunkowania woli względem nas z powodu zbyt "młodego" wieku. Lojalne jednostki bez trudu, a co ważniejsze - sprzeciwu pokonały przeciwnika. To wielki przełom..."

- Stop - powiedział zdenerwowany Węże Oko. - Odtwórz dane dotyczące źródła
materiału do eksperymentów.

"... od początku badań jednym z głównych problemów było pozyskiwanie obiektów do eksperymentów. Występowały problemy z rekrutacją, zaś "nieudane" jednostki były eliminowane, co ściągało na nas dochodzenia wszczynane przez rodziny "usuniętych". Dzięki wykorzystaniu nowoczesnej zdobyczy genetyki - klonowaniu -mogliśmy selekcjonować materiał z odpowiednimi genami i powielić go dowolną ilość razy..."

Węże Oko nie słyszał już ostatnich zdań. Uzyskał odpowiedź, której szukał tak dawno. Odpowiedź na pytanie - "kim byli moi rodzice?". Shakti objęła swojego towarzysza, a jego ból stał się jej bólem...

 

  /do góry/ Trasher 
__ 16 __
 

Radiated Copyrights 2001 by Przemek "Kazul" Ligner All rights Reserved.