O N E  D A Y  O N  T H E  D E S E R T 
 
The Lone Shooter [Samotny Strzelec] SPIS TREŚCI  
 
   

TEKST DEDYKOWANY JEST WSZYSTKIM WIELBICIELOM DKS-501 (+)

 Noc była zimna i cicha. Stary Jeremiah jechał na swojej zniszczonej przyczepie ciągniętej przez dwa Brahminy podśpiewując sobie pod nosem. Podróżował tak przez pustkowia rozmyślając z nudów o problemach egzystencjalnych. Zarabiał jako przewoźnik, czasem dołączał do innych karawan. Pod szmatami miał schowanego obrzyna, czekającego na zadymę, oraz flaszkę Rot Gut, z której pociągał łyczek czy dwa od czasu do czasu. Ciecz paliła gardło jak cholera, ale nie takie mikstury wlewał już w siebie Jeremiah. Starzec przejeżdżał właśnie między ruinami miasta a skałami, gdy nagle coś wstrząsnęło jego przyczepą. Mężczyzna zwolnił i próbował obejrzeć się, by zobaczyć, co się stało. Zdążył tylko wykonać nieznaczny ruch, gdy zimna metalowa lufa dotknęła jego szyi.
- Jedź... - powiedział jakiś człowiek - Nie oglądaj się ani nie zatrzymuj cokolwiek by się nie stało.
Jeremiah wykonał polecenie. Zza skał dobiegały krzyki. Kilku mężczyzn pojawiło się na szczycie niewielkiego wzniesienia. Krzyczeli coś, starali się zatrzymać wóz. W końcu padły strzały. Kule wbijały się w ziemię spory kawał za przyczepą. Nagle rozległ się potężny huk.
Mężczyzna schowany za Jeremiah'em odpowiedział ogniem. Dość skutecznie zresztą, bo jedna z oddalonych postaci skuliła się i upadła na piach. Reszta uciekła.
- Ej, dziadku... - powiedział tajemniczy pasażer - Nie masz przypadkiem jakiegoś Stimpaka na zbyciu?
- Mam kilka ukrytych gdzieś koło ciebie. - odparł starzec - Poszukaj sobie...
Dalsza część wspólnej przebiegała w spokoju i ciszy. Nie licząc może sporadycznych pojękiwań autostopowicza, który musiał być ranny. Po kilku godzinach starzec przerwał milczenie i spytał:
- Masz jakiś konkretny cel, czy będziemy tak jechać aż do samego wybrzeża?
- Jeszcze kawałek. Później dam ci spokój.
- Nie chcę się wtrącać, ale zdaje się, że jesteś ranny. Nie obchodzi mnie kim jesteś, ani co robisz, ale mam tu flaszkę, którą możesz zdezynfekować ranę... I pociągnąć łyczek.
- Dzięki za wszystko, dziadku. Nie chcę cię stresować, ale musiałem szybko nawiać. Nie najlepiej mi idzie walka.
- Jakoś ciężko mi w to uwierzyć. Sądząc po hałasie masz tam niezłe kopyto.
- Faktycznie. Ale to karabin snajperski. Na niewiele się przydaje gdy musisz pokonać kilku wrogów z bliska.
- Trzeba się wyposażyć w bardziej uniwersalny sprzęt. Coś na każdą okazję. Najlepiej z dobrym zasięgiem i możliwością prowadzenia ostrzału seriami.
- No może. Niestety, nie jestem szturmowcem...
- A kim?
- Ach... I tak to nie jest ważna informacja. Jestem płatnym zabójcą. Specjalizuje się w zdejmowaniu pojedynczych celów ze sporych odległości. Trochę odwykłem od walki.
- ...
Po kilku minutach snajper wysiadł z przyczepy. Jeremiah obejrzał się i jego oczom ukazał się chudy blondyn w czarnym płaszczu.
- Spadam - powiedział i oddalił się znikając w mroku nocy. "Co za spotkanie" - pomyślał Jeremiah.

 Ezekiel Boone wszedł do swojego mieszkania trzymając się za krwawiący bok. Jego przyjaciel, Thomas, gdy to ujrzał, upuścił talerz zupy na podłogę.
- Cholera jasna... - wydukał.
- Tak. Też się cieszę, że cię widzę. Może teraz trochę byś mi pomógł?
- Jasne, stary. Już lecę po sprzęt!
Ezekiel położył swój ekwipunek na stole i usiadł w zniszczonym fotelu. Po chwili do pomieszczenia wrócił Thomas z torbą lekarską i zabrał się do opatrywania rany.
- Kula przeszła na wylot - stwierdził - Może mi opowiesz, jak to się do jasnej cholery stało?
- Bishop zerwał kontrakt - odpowiedział Boone - Na miejscu czekała już na mnie grupka Raidersów. Teraz oni robią z nim interesy.
- To kawał skurwiela...
- Pewnie obawiał się, że będę próbował ostrzec Lynette i chciał mnie usunąć.
- Myślisz, że odpuści sobie tak łatwo?
- Nie sądzę. Trzeba działać. W końcu mnie znajdą.
- Może powinieneś iść do Vault City i pogadać z Pierwszym Obywatelem? Może w zamian za informację zapewnią ci ochronę?
- Nie ufam jej. W Vault City nie lubią obcych. A już z pewnością zamachowców.
- Dobra. Rana opatrzona. Mam nadzieję, że nie będę musiał tego robić przez długi czas.
Ezekiel nie odpowiedział. Poprawił koszulę i zaczął zbierać swój sprzęt ze stołu. Thomas spakował swoje medykamenty do torby lekarskiej i spojrzał na przyjaciela.
- A ty, kurna, gdzie się wybierasz?
- Idę złożyć reklamację u pana Bishopa.
- W takim stanie?! Powinieneś odpocząć!
- Odpocznę po śmierci - odpowiedział Boone i wyszedł.
- Żebyś nie wykrakał... - powiedział do siebie Thomas.

 W New Reno było gwarno jak zawsze. Ezekiel nigdy nie przepadał za tym miastem. Denerwowały go te wszystkie lumpy, dziwki i alfonsy. Zawsze poruszał się bocznymi alejkami niosąc swoją snajperkę na widoku. Okoliczne "rodziny" znały go, bo często korzystały z jego usług. Boone sprawdził, czy nikt go nie śledzi i zapukał do bocznych drzwi New Reno Arms. Sprzedawca wyjrzał przez szparę trzymając w ręku 10-cio milimetrowy automat.
- Co ty tu. Do kur** nędzy, robisz?! - wrzasnął.
- Kur**... Może głośniej, co?! - zapytał z ironią Ezekiel - Bishop chce mnie wysłać na łono Abrahama, a ty drzesz koparę?
- Cholera... właź do środka, zanim ktoś cię zobaczy.
Mężczyzna szybko wśliznął się do budynku. Gość był raczej niemile widziany o tej porze, toteż sprzedawca syknął:
- Czego chcesz?
- Potrzeba mi ekwipunku. Liny i trochę innego śmiecia. Tu masz listę - powiedział snajper wręczając rozmówcy pomiętą kartkę.
- I na cholerę ci to?
- Nie twój zafajdany interes. Płacę, kur**, i wymagam...
- Dobra, dobra. Ale kasa z góry. Na kiedy ci to potrzebne?
- Na wczoraj...
- Poczekaj - powiedział sprzedawca i z kartką w ręku zaczął myszkować między sklepowymi półkami. Po kilkunastu minutach pojawił się i rzucił cały sprzęt na drewniany stół.
- Jest wszystko? - zapytał Ezekiel.
- Pewnie. Teraz wyciągaj kasiorę.
Po uiszczeniu opłaty Boone udał się do baru gangstera Salvatore. Tam wykorzystał swoje znajomości z bossem i uzyskał pozwolenie na "skorzystanie" z dachu. Mężczyzna zrzucił z siebie cały sprzęt i rozpoczął przygotowania do zamachu. Przy pomocy liny przedostał się na sąsiedni dach budynku. Nie było to ani łatwe ani przyjemne. Jedynie ktoś, kto przełaził po linie nad ulicą, targając karabin snajperski i kolejny zwój liny, mający świeżą ranę po postrzale, może wiedzieć, jak czuł się teraz Ezekiel. Po dotarciu do siedziby Bishopa Boone zaczepił przy oknie linę. Teraz dostał się do środka i miał przygotowaną drogę ucieczki. Przy pomocy lusterka sprawdził, ile osób znajduje się w sąsiednim pomieszczeniu. Bishop wraz z dwoma gorylami grał w bilarda. Snajper przygotował się do strzału. Obserwował przez lunetę swoja ofiarę, gdy nagle rozpętała się strzelanina na niższych kondygnacjach. "Głowa mafijnej rodziny" wysłała dwóch swoich bodyguardów do walki, sama zaś rzuciła się pędem do swojego pokoju. Prosto pod lufę Ezekiela zresztą... Bishop ujrzał wycelowaną w siebie broń i stanął jak wryty.
- Uśmiechnij się - powiedział do niego Boone i pociągnął za spust.
Gdy mężczyzna leżał już na ziemi praktycznie nie mając głowy, snajper rzucił się do ucieczki. Spuszczając się na linie dostrzegł zadymę na pierwszym piętrze. Jakiś koleś w pancerzu wraz z dzikusem uzbrojonym w młot pneumatyczny i wielkim mutantem siekącym na lewo i prawo z Miniguna przeprowadzał udaną eksterminację "rodziny" Bishop. Nagle seria z obrotówy mutanta rozerwała dwóch kolejnych fagasów. Na nieszczęście dla Ezekiela, kilka zbłąkanych pocisków śmignęło przez szybę i wbiło się w jego ciało. Mężczyzna drgnął i gasnącym wzrokiem spojrzał na swojego zabójcę. Zdążył jeszcze usłyszeć, jak szef drużyny krzyczy do kompana: "Marcus do cholery, uważaj z tym gnatem, pani Bishop nie może spaść włos z głowy!!!", po czym puścił linę i spadł na chodnik. Ezekiel Boone zakończył życie leżąc w kałuży swojej krwi na chodniku miasta, którego nienawidził... jak cholera.

-END- 


[25.06.2001]

 
    | do góry | Trasher
trasher@poczta.onet.pl 
 
__ 13 __
 

web design/html/java by _uncle_ 2001