Piękna katastrofa. Fascynacja zniszczeniem czy szukanie człowieczeństwa?

Jeszcze jedno spojrzenie na postapokalipsę

Na pytanie: "Czym jest postapokalipsa?" wielu mądrzejszych, wrażliwszych i bardziej wykształconych ode mnie przedmówców i "przedpiśców" w dyskursie na ów temat odpowiedzieć próbowało - i wyszło im to lepiej.

Tym razem będzie mniej puryzmu terminologicznego, więcej - mam nadzieję - refleksji nad recepcją tego terminu przez ludzi zainteresowanych szeroko pojętym "klimatem".

Już sam przedrostek "post-" implikuje pojmowanie i przeżywanie treści niesionych przez postkulturę. Klęska ludzkości ma charakter totalny i zarazem go nie ma - masowa zagłada właśnie z uwagi na swój charakter może być nazwana apokalipsą; straty dorobku cywilizacyjnego są na tyle wysokie, że tragedii nie da się porównać z żadną znaną katastrofą. Dzieje się zagłada ostateczna, ta biblijna. Zarazem jednak, właśnie zgodnie z judeochrześcijańską tradycją (choć ta nie jest tutaj jedynym przykładem, wystarczy wspomnieć nośne ostatnio wizje Majów) - klęska stanowi jedynie preludium do życia "po(st)" - czyli postapokalipsy. Jest nie tyle końcem, co ostateczną próbą dla człowieka - jako jednostki i gatunku. Apokalipsa nie jest więc końcem czasów, co raczej kresem przestrzeni, kresem miejsc - czas płynie dalej. Tutaj zaczyna się owo "post-"; życie po zagładzie. O tyle interesujące, że rozpatrywane z perspektywy czysto ziemskiej, doczesnej, choć pierwotny sens Apokalipsy zakłada zupełne inne pojmowanie "czasu po"; ma być to czas, w którym ocalona ludzkość, ta, która przeszła próbę, przejdzie w inny wymiar życia - niebiański. Niebiański niekoniecznie jako perspektywa "zasiadania obok Boga" (wszak ponowne zejście Chrystusa na ziemię miało rozpocząć jego panowanie właśnie na tej ziemi) - lecz również z uwagi na świadomość ocalałych - którzy powinni się opamiętać, wszedłszy w fazę "post"-; zdać sobie sprawę z sensu i celu życia (pierwotnym znaczeniem słowa "apokalipsa" jest wszak "odsłonięcie", "objawienie"), dopełniającego się w zbożnym życiu - zanim nastąpi ostateczny Sąd.

Tymczasem świat postapokalipsy jest brudny, zawzięty i srogi. Granica między "teraz", przechodzącym w "pre-" (dla ludzi z "post-" apokalipsa będzie wszak czasem przeszłym) i "post-" - jest płynna. Zacierają się różnice między czasami względnie dobrymi, a możliwymi - innymi słowy, apokalipsa to pomost między światem, który sam sobie na karę zasłużył, więc złym i zepsutym - a tym, który po tej karze nie wyciąga żadnych wniosków i bywa przez to o wiele gorszy, ba, zazwyczaj jest o wiele gorszy. Moment zagłady spłyca się więc (pozornie) do punktu kulminacyjnego powolnego upadania ludzkości - ale nie jest ani nauczką, ani kresem wszystkiego. I choć jest punktem zwrotnym, to nie dla wszystkich.

Można bowiem spytać: Jakiej hekatomby wymaga zagłada, by ją uznać za totalną, apokaliptyczną? Ile ofiar ma pochłonąć i na jakim obszarze? I czy szaro-rdzawe "post-" może się ciągnąć w nieskończoność? Dla "świeżej" ofiary post-czasu, która zagładę pamięta, ów czas będzie czymś innym niż dla jej wnuka - który nadal może zmagać się z identycznymi problemami, ale nie nazwie rzeczywistości postapokaliptyczną; jego pokolenie będzie zbyt młode, uzna swoje czasy za kolejny etap, kolejne wybrzuszenie po dołku odwiecznej, historycznej sinusoidy. I tak, byłoby bezsensowne i wręcz niehumanitarne liczenie ofiar wojen światowych, ludobójstwa czy wielkich katastrof pod kątem tego, czy mieszczą się w określonej puli liczbowej. Tak samo niedorzeczne wydaje się mówienie, by potomkowie ofiar II WŚ żyli w czasie "post-". Ale! Nie ma przecież osi, sztywnej podziałki, na której autorytety stanowczo odetną dany odcinek, mówiąc: "Wasze pokolenie już się nie łapie".

Jakie stąd wnioski? Ano takie, że ani przestrzennie, ani czasowo, ani też "świadomościowo" ("Żyjemy dalej, nie ma Boga, byleby jutro dzień zobaczyć") - zagłady nie da się osadzić tak, by móc stanowczo zaprzeczyć temu, że część ludzkości swoją apokalipsę już przeżyła. Dlatego też, zawężanie tematu do wątków tylko i wyłącznie katastroficznych (w tym wyłącznie postnuklearnych) - mija się z celem. A może nie tyle mija z celem, co sprowadza temat do groteskowego, często nieco "uciesznego" spojrzenia na cały ów "klimat".

Klimat... Słowo figurujące gdzieś pomiędzy urzeczeniem, a refleksją. Właściwie bliżej tego pierwszego. Bo kiedy przyjrzeć się samemu słowu, widzi się nastrój, aurę, atmosferę... Zgadujemy dalej? No więc, niech to słowo padnie: Otoczkę.

A stąd już niedaleko do fascynacji zniszczeniem, śmiercią, brzydotą, agresją. Rzecz stara jak ludzkość. Fascynacja pejzażem podobna do tej, w której wilgotnieją oczy na widok Murzynka z wydętym brzuszkiem - w chwili kiedy, oczywiście, mamy włączony telewizor.

Nie da się ukryć, że spore rzesze osób, łyknąwszy "bakcyla", poprzestają na klimacie właśnie.

To, co postapokalipsę wyróżnia, to szukanie w powyższych urzeczeniach - człowieczeństwa.

W wyblakłym pejzażu post-czasów świszczą kule, jęczą ranni i chorzy, krzyczą poniewierane kobiety, snują się wygłodniałe dzieci, szaleją gangi i zdeformowane (nie)boskie stworzenia, dogorywa przyroda. Chrystus jakoś nadejść nie chce, milczą anielskie trąby.

Nie test, złowieszcza klasówka ze strony Nauczyciela - siły wyższej, nie rozmiar i zasięg, nie liczby - decydują o treści postapokalipsy.

Nie ma sensu spierać się, czy wirus jest lepszym tematem do zagłady niż wojna jądrowa. Oczywiście, można spytać: Dobrze, ale przecież walka o zachowanie człowieczeństwa dzieje się także w innych sceneriach i realiach. Skoro nie ma "gwarancji", że ta i ta właśnie próba jest ostateczną, bo po wielkim bum nie następuje wielka iluminacja, jak odróżnić klęskę prawdziwie postapokaliptyczną od tylko trochę mniejszej, ale wciąż ogromnej tragedii?

Nijak. Tak właśnie można by szczerze odpowiedzieć. Zdaję sobie sprawę, że wyróżniki są - ale one dotyczą rozmiaru, zasięgu, cyfr - skupiają się na formie, nie treści.

Forma to także klimatyczne scenariusze i gadżety. Jeżeli i im odejmiemy znaczenia - co nam zostanie?

Refleksja. Refleksja, intuicja, wciąż ponawiane pytanie: "Co bym zrobił? Jak bym się zachował? Sam, przeciw ludziom, czy też z nimi?". Bez tego mogą być bomby, gogle i gazrurka - i wszystko będzie tylko farsą.

Można wróżyć, przewidywać daty i formy zakończenia świata - ale już samo to jest pierwszym stopniem do braku czujności, do osłabienia gotowości, świadomości. W myśl słów: "Nie znacie dnia ani godziny" można przecież nieco przekornie, ale nie bez rozumu przyjąć, że apokalipsa już się dzieje. Bo czy musi być ona wielkim bum? Może stanowi szereg cichych procesów unicestwiania się wzajemnego w białych rękawiczkach? Czy wiele osób, dotkniętych chorobą, głodem, przestępczością - nie przeżywa jej codziennie?

Jeśli granica między "było", "jest" i "będzie" jest tak płynna, jeśli każde pokolenie myśli, że to właśnie ono buduje Wielkie Nowe (i oczywiście, oryginalne, no bo jakżeż by inaczej!) i Boże broń nie żyje w żadnym "post-" po iluś tam wydarzeniach z przeszłości, lecz we własnym wspaniałym, teraźniejszym świcie - to spokojnie można stwierdzić, że postapokalipsa czai się za rogiem.

Zdaję sobie sprawę, że dla wielu fanów postkultury - nie istnieje ona bez pewnych ram i symboli. I na poziomie odbioru klimatu - tak jest. Jeśli jednak chce się zrozumieć tę trudną (ciężar partycypacji w niej jest trudny chociażby z uwagi na ilość dziedzin, o których jakieś tam pojęcie wypadałoby mieć) przestrzeń - trzeba poszukać człowieczeństwa już dziś, by nie zabrakło jego zapasów na "post-."

Czego sobie i Wam życzę - Cichutki Spec, dziś w roli domorosłego filozofa.

© 2012 Małgorzata 'Cichutki Spec' Ślązak

< NAUKA I TECHNIKA | << POSTAPO W NAUKOWYM PODEJŚCIU