< POSTKULTURA | << KSIĄŻKI I OPOWIADANIA
Robert J. Szmidt - Samotność Anioła Zagłady #2

Okładka książki 'Samotność Anioła Zagłady' Autor: Robert J. Szmidt
Tytuł: Samotność Anioła Zagłady
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2009
Liczba stron: 330
ISBN: 978-83-7574-114-8

Postapokaliptyczne a dokładniej rzecz biorąc, postnuklearne światy Roberta J. Szmidta nie są wycinane według prostej sztancy. Choć często w swoim opiniach, o dziełach z szeroko pojętej postkultury nabijam się z banalnych i sztampowych rozwiązań, jak np. faceci obwieszeni bronią, przemierzający Pustkowia z nieodłącznym psem, ramię w łapę kopiący dupska mutantom - to podczas lektury Samotności Anioła Zagłady często łapałem się na tym, że czegoś mi tu brakuje.

Cholerny Mad Max chędożący się z Falloutem w mojej głowie!

Jak zwał tak zwał, ale mimo luźnych skojarzeń, szmidtowskie wizje nie mają wiele wspólnego z ową klasyką (która na dłuższą metę przeobraża się w sztampę). Są takie ostateczne, nie upichcimy z nich łatwego scenariusza np. na LARP'a czy sesyjkę RPG. W pierwszej, postnuklearnej książce R.J. Szmidta czyli "Apokalipsie według Pana Jana", świat zmienił się nie przez bezpośrednie skutki wybuchów głowic atomowych, ale w wyniku wielkich trzęsień Ziemi, spowodowanych nuklearnym bombardowaniem uskoków tektonicznych. Stąd np. Pomorze Gdańskie (i spora część Europy) znalazło się pod wodą i ja już się tam nie "zabawię". Zaś w Samotności Anioła Zagłady świat zostaje "wyczyszczony" z wszelkich biologicznych form życia, z uwagi na użycie podczas Ataku nowoczesnej broni neutronowej.

Ale mutant trzecią nogą trącał to czy najnowszą powieść Ojca Redaktora, da się wykorzystać na scenariusz mniej lub bardziej zaangażowanej zabawy w klimatach. Świat w niej przedstawiony jest oryginalny i odbiegający od "średniej", że jedynie do czego możemy się przyczepić to drobne nielogiczności tegoż. Np. jak w ogóle jest możliwe, aby po Ataku bohater książki mógł normalnie oddychać i ruszyć w swoją wyprawę, unikając jedynie miejsc w które uderzyły konwencjonalne ładunki jądrowe mimo, że z powierzchni Ziemi całkowicie znikło wszelkie życie (roślinne i zwierzęce). Co z produkcją tlenu, w której dużą role odgrywają rośliny? A zmiany pogodowe, do których musiało by dojść w takim świecie? Mniej więcej tak w połowie książki okazuje się, że coś się jednak trochę zmieniło w tym kierunku, ale wynika to raczej z tego, gdzie akurat dzieje się akcja powieści, a nie z całościowej logiki przedstawionego świata.

Bohater książki, porucznik Adam Sawyer, osoba być może odpowiedzialna za ten cały postnuklearny bajzel na Ziemi. Niby przez całą powieść obcujemy tylko z nim, a za wiele się o nim nie dowiadujemy. Trochę na początku, trochę na końcu. Zaś cały środek to głównie zabijanie samotności hektolitrami różnej wódy i trudna podróż przez Amerykę. Za niedostateczną można uznać ilość wewnętrznych dywagacji i dygresji, związanych z np. własnym życiem czy aktualnym otoczeniem. Postać Sawyera została naszkicowana jako kopia bohaterów z kart powieści Andrzeja Ziemiańskiego (dowcipnie wmontowanego w fabułę książki): lubią wypić, poderwać panienkę, wszędzie byli, znają życie i w ogóle są fajni. Na szczęście górę bierze taka specyficzna miękkość w kreowaniu postaci przez Roberta J. Szmidta, która sprawia, że nawet w największym skurwielu (jak choćby Pan Jan z "Apokalipsy...") odnajdziemy coś co pozwoli go nam polubić. Porucznik Sawyer gnidą nie jest, nie ma też zadatków na zbawianie świata, jest może trochę bezbarwny i mało "soczysty". Ale żeby nie było, że zaprzeczam sam sobie - i najpierw narzekam na banalnych "wojowników Pustkowi", a potem się dziwie czemu ich w Samotności Anioła Zagłady nie ma - to stwierdzę ze 120% pewnością, że właśnie taki bohater idealnie pasuje do świata książki.

Akcja powieści toczy się na terenie Stanów Zjednoczonych. Gdyby to była Polska, to nawet nie ukrywałbym mojego merdania ogonkiem i zacieszu z tego faktu. Stany ciekawią mnie jedynie pod względem niesamowitej i różnorodnej przyrody, za to całkowicie są mi obojętne stosunki społeczne oraz ludzie tam żyjący. Przy takim postawieniu problemu, wychodzi to co zawsze mi się podobało w twórczości Szmidta, czyli uniwersalizm i umiejętność przedstawiania "oczywistych oczywistości" w ciekawy i frapujący sposób. I rzecz chyba najważniejsza, gdy chodzi o "Samotność Anioła Zagłady". Bardzo rzadko w kulturze postnuklearnej mamy ukazany motyw osób, które zostały postawione przed dylematem wykonania rozkazu Ataku.

Baczność, pstryk-klik, spocznij i po sprawie??

Może Pan Jan z Apokalipsy... mógł mieć do sprawy "dystans", i w związku z tym rozgrywać swoją wielką grę, w której śmierć jednej osoby to tragedia, śmierć milionów to statystyka. Osoba siedząca gdzieś w "środku", bezpośrednio trzymająca palec na atomowym spuście, do końca życia nie pozbawi się dylematów tego czy słusznie zrobiła i wykonała rozkaz. Zwłaszcza, gdy "po" nie będzie nikogo, komu można by się zwierzyć ze swoich dylematów...

W tej podroży przez Stany, pełnej dokładnych opisów miejsc do jakich czytelnik dociera z porucznikiem Sawyerem, do pełni szczęścia brakuje albumu z ich fotografiami. Zabrakło głębszych refleksji głównego bohatera, zabrakło akcji a'la "wojownicy Pustkowi", są za to miejsca, które czytelnik może znać z filmów czy nawet z Falloutów (Van Buren/Tactics). Sam autor dobrze przygotował się do tego zadania i osobiście zaliczył część lokacji opisanych w książce. To wizja Stanów Zjednoczonych jakie sam chciałbym poniekąd zwiedzić (patrz to co pisałem wyżej) i dlatego to mnie mimo wszystko trochę przeraża. Bo nie należy za długo patrzeć w w swoje mroczne wizje, bo one mogą spojrzeć na ciebie...

Podobno istnieje jakiś "klub zacieszaczy" twórczości Roberta J. Szmidta bezkrytycznie odnoszący się do jego twórczości. Tylko jak w takim razie wytłumaczyć fakt, że prawie każda napotkana przeze mnie recenzja "Apokalipsy według Pana Jana" ocenia tą książkę przez pryzmat pierdółek (domniemany antyklerykalizm autora czy wizje mocarstwowości Polski), że nawet bez wpadania w megalomaństwo mogę stwierdzić, że jedyną entuzjastyczną recenzją tej książki jest moja? Entuzjazmu i dużych powodów do przemyśleń po Samotności Anioła Zagłady z wiadomych względów nie mam, choć też mam świadomość, że takiej książki nie dałoby się osadzić w polskich realiach. Polacy i broń atomowa? Wystarczy, że Andrzej Pilipiuk dość topornie zaczął "Operację Dzień Wskrzeszenia" od wybuchu globalnej wojny atomowej, ale tylko po to, by ta cała postnuklearna otoczka była tłem do dalszej historii.

Zaś w Samotności Anioła Zagłady wszystko jest na miejscu oraz dopasowane do siebie. Można narzekać, że tego jest za mało, tego za dużo, ale końcowym efektem jest - żeby nie przestrzelić - idealna powieść postnuklearna (?). Nawet wyjaśnienie intrygi, które musi się oprzeć na pewnych wątkach politycznych przekonuje. Zawsze gdy pojawiają się takie elementy, to zjawiają się też różni Macieje Parowscy, którzy zaglądając "kto co nosi w spodniach" od razu przekreślą sens ich użycia (np. recenzja Września Tomasza Pacyńskiego zamieszczona w Fantastyce). Ewentualnie walną antyklerykalizmem na odlew. Ale i tym razem R.J. Szmidt całość przedstawił zgrabnie, do tego wszystko doprawił prawdziwą esencją, tego co było najważniejsze w Falloutach (podpowiem, że chodzi o możliwości "powrotu" do stanu przed wojną, przez pewnych ludzi).

Teraz - kończąc już swój tekst - powinienem podać jakieś komunały o tym czy ją polecam lub też nie. Czytając Samotność Anioła Zagłady łapałem się na tym, że to mi się nie podobało, a to bym zmienił na coś innego. Ale przerywając lekturę, we łbie kołatała mi się myśl, by jak najszybciej do niej powrócić. Zaś po skończeniu zanurzyć się w refleksyjną zadumę, nad tym z czym miałem do czynienia.

Jest jeden Bóg tej ziemi? Ale na pewno nie jest nim człowiek...

Tyle mam do dodania.

© 2009 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << KSIĄŻKI I OPOWIADANIA