< POSTKULTURA | << KSIĄŻKI I OPOWIADANIA
Dmitrij Głuchowski - Czas zmierzchu

Dmitrij Głuchowski - Czas zmierzchu

Autor: Dmitrij Głuchowski
Tytuł: Czas zmierzchu
Wydawnictwo: Insignis
Tłumaczenie: Paweł Podmiotko
Data wydania: Rosja 2007, Polska 2011
Liczba stron: 402
ISBN: 978-83-61428-47-3

"Pisarze którzy uciekają od własnych demonów, narzucając sobie inne tematy, bardziej w ich przekonaniu atrakcyjne, popełniają kardynalny błąd". Te wyłowione przypadkiem w gazecie słowa Mario Vargasa Llosy z "Listów do młodego pisarza" wystarczyłyby za całą recenzję. Nie ukrywam, że korciło mnie by na tym poprzestać. Czytelników wypada jednak traktować poważnie, przynajmniej od czasu do czasu. Llosa wybawił mnie z kłopotu, jaki miałem ze złożeniem tekstu. Kłopot był tylko jeden, ale za to zasadniczy. Przy analizie powieści wszystko wydawało się w porządku, a jednak - coś było poważnie nie tak.

Głuchowski potrafi pisać. Równoległa historia - przytaczana in extenso relacja hiszpańskiego konkwistadora wysłanego na poszukiwanie tajemnej księgi majańskich proroctw - jest tego dowodem. Stylizacja nie przeszkadza, przeciwnie - pozwala wczuć się w opowieść.

Wzorem najgłośniejszych osiągnięć gatunku - skojarzenia z Danem Brownem i Umberto Eco uzasadnione - na kartach powieści pojawiają się historyczne postacie (kluczowe - Diego de Landa i Jurij Knorozow) i wydarzenia (słynne auto-da-fé z 1562 roku), w przewrotny sposób zreinterpretowane przez autora.

Bohaterem (i narratorem) jest zwykły mieszkaniec Moskwy - wyobcowany i samotny, ledwo wiążący koniec z końcem nudnymi tłumaczeniami biznesowych i technicznych tekstów - wrzucony nagle w apokaliptyczną intrygę z udziałem bogów i demonów. Na okrasę - postsowieckie realia, filozoficzne dywagacje i garść kulinarnych przepisów.

Jest - wydawałoby się - wszystko co trzeba, a jednak nie działa. Bohater pozostaje obcy i obojętny czytelnikowi, a fabuła, pełna niesamowitych wydarzeń, nie wciąga. Ma być strasznie, a nie jest - choćby przyszło czytać o północy przy pełni. Emocje są deklarowane i dekretowane, a nie przeżywane przez czytelnika. Całość sprawia wrażenie wykoncypowanej na zimno, może nawet koniunkturalnej.

Dobre składniki, dobry kucharz, ale ja tej kuchni nie czuję. Z trudem dobrnąłem do ostatniej strony. Na zimno - podziwiając pomysł i układ - można zjeść śledzika, a nie dwudaniowy obiad. Dla czytelników o odmiennej (większej?) wrażliwości.

© 2012 Zrecenzował Jerzy 'Jerzy' Kubok

< POSTKULTURA | << KSIĄŻKI I OPOWIADANIA