< POSTKULTURA | << FILMY
Swiss Army Man (Człowiek-scyzoryk)

Plakat z filmu 'Swiss Army Man (Człowiek-scyzoryk)' Swiss Army Man (Człowiek-scyzoryk)
Produkcja: USA 2016
Reżyseria: Dan Kwan, Daniel Scheinert
Scenariusz: Dan Kwan, Daniel Scheinert
Obsada: Daniel Radcliffe, Paul Dano, Mary Elizabeth Winstead, Timothy Eulich, Richard Gross i inni
Zdjęcia: Larkin Seiple
Muzyka: Andy Hull, Robert McDowell
Czas: 95 min.

Walka o przetrwanie, próba samobójstwa, martwy przyjaciel, który przemienia się w zombie. Poszukiwania drogi do cywilizacji. Brzmi jak elementy składowe dobrego dramatu w klimatach? Na pierwszy rzut oka takim właśnie filmem jest Swiss army man. Przetłumaczony przez Panią Krysię z biura wydawcy na Człowiek Scyzoryk.

Ten debiut dwóch przyjaciół po filmówce, ze śmiesznie niskim budżetem, nie jest jednak tym, czym na pierwszy rzut oka się wydaje. Scena otwarcia filmu to porządne pierdnięcie. Dosłownie. Twórcy, wiedząc dla kogo tworzą film, postanowili szybko pozbyć się z sali artystów i ludzi wyższych sfer. Hipokrytów, dla których żarty z fizjologi człowieka są prostackie i obrazoburcze, skierowane oczywiście do tych wszystkich mas podludzi, które nie rozumieją prawdziwej sztuki.

Ileż to naczytałem się komentarzy o prostackim i obrzydliwym filmie. O tym, jak ktoś taki jak Daniel Radcliffe, może się tak stoczyć. O upadającej kulturze masowej. Napisanych przez ludzi, dla których najlepsze filmy to Gladiator i Zielona Mila. Z klapkami poprawności politycznej na oczach, dla których gazy są oznaką prostactwa, a rzeźba genitaliów Jezusa przebitych gwoździami - to sztuka.

Jeśli jednak zdamy niezwykle odważny sprawdzian twórców, film ten okaże się niesamowitym dramatem i opowieścią o pokoleniu X. Ponieważ właśnie "typowym" przedstawicielem tego pokolenia jest Hank (Paul Dano), który uciekając od świata, wyruszył w podróż po Atlantyku, jednak w wyniku sztormu wylądował na klaustrofobicznie małej, bezludnej wyspie. Tam, podczas próby samobójczej, dostrzega na plaży zwłoki mężczyzny o imieniu Manny (Daniel Radcliffe). Ten niepozorny nieboszczyk w stroju bankowca, pomoże mu dostać się do cywilizacji, a przede wszystkim skłoni Hanka i nas, widzów by trochę pomyśleć.

Ta tragiczna opowieść ubrana w szczery, przyjacielski humor - taki, na który możemy sobie pozwolić tylko z najbliższymi, ale zarazem taki, który najbardziej śmieszy - to tak naprawdę opowieść o życiu. Cały film można opisać jako tak zwane "wchodzenie w dorosłość". Dorastanie, w którym zrzucamy z piedestałów wszystko to, co wpoiło nam społeczeństwo i rodzice, a potem z powrotem to układamy. Nie oszczędzamy niczego, z Biblii robimy książkę o kupie. Walczymy z prawdziwymi uprzedzeniami, czyli tymi do samych siebie.

Oglądając poczynania głównego bohatera, tak naprawdę z boku patrzymy na nasze własne życie. Kiedy bohater próbuje wytłumaczyć, co robimy pomiędzy uderzeniami serca komuś, komu serce nie bije, sami dostrzegamy jak czasem chore i dalekie od propagandy mediów tak naprawdę jest nasze społeczeństwo i całe życie. Przez cały film, zwłaszcza po seansie, pomiędzy scenami prawdziwej radości kiełkują w nas pytania. Jednak nikt nie krzyczy nam ich z ekranu, jak w przypadku przefilozofowanych dramatów czy poradników życia. I to działa, film tylko zadaje pytania, a nie próbuje narzucić nam swoich odpowiedzi. Sieje i zostawia do wzrostu, ufając widzom w ich własny rozum.

Uderza w czułe struny u każdego. Od wstydu, który wywołuje masturbacja, przez chroniczną nieśmiałość, sztuczne relacje rodzinne i granicę pomiędzy męską przyjaźnią a "gejostwem", po różnice pomiędzy prawdziwym a wirtualnym życiem. Nie da się machnąć ręką na sceny, które przedstawia film, przecież każdy z nas niejednokrotnie brał w nich udział. Ta "proza życia" jest przedstawiona w tym filmie w sposób, dzięki któremu każdy z nas może się w nią wczuć, a zarazem pozostaje bardzo intymna dla głównego bohatera, czyli Hanka.

Swiss army man to film genialny pod każdym względem. Muzyka, stworzona przez twórców i głównych aktorów, w swojej kompozycji jest nie do podrobienia. Zdjęcia, które idealnie balansują pomiędzy artyzmem a dokumentem, kręcone w większości na kliszy 35 mm, która nadaje świetną plastykę. Do tego używanie obiektywów manualnych. To wszystko razem z prowadzeniem kadru, nadaje niezwykłą wartość także pod względem czysto artystycznym. Niesamowite efekty specjalne. Nawiązania do popkultury i przede wszystkim gra aktorska, w której Manny pokazuje, że "Harry porter" to pierd przy jego zdolnościach. A to wszystko zamknięte w budżecie, który śmieszy ilością zer. Cały film - z tak głośnym głównym aktorem - zamknął się w 3,5 milionie dolarów.

Człowiek Scyzoryk to dzieło skierowane do wąskiej grupy odbiorców. Lecz dzięki temu genialne, bo szczere i prawdziwe. Zrobione przez grupę znajomych - nie dla pieniędzy czy sławy, nie dla rozgłosu. Dla siebie. To zawsze wychodzi najlepiej. Choć nie jest to technicznie najlepszy na świecie film i choć nie wszystko zostało dopowiedziane, a niektóre luki w scenariuszu aż biją po oczach, to jako całość jest tym, czego oczekuję od kina i kultury ogólnie. Przez półtorej godziny z moich ust nie schodził uśmiech, a przez następne półtora tygodnia z głowy nie wychodziły pytania i głębia tej niezwykłej opowieści. Opowieści o wolności sumienia i jednostki w utopijnie "wolnym" społeczeństwie. Opowieści przyjaciół dla przyjaciół. Będącej na pewno najgłębszym filmem ostatnich lat, a dla mnie najgłębszym filmem w historii. Prostacko głębokim.

Choć pewnie stwierdzicie, że jestem dziwny, skoro nadaję najwyższą możliwą ocenę filmowi o motorówce z napędem pierdzącym, to chrzanić to. Jeśli znajdzie się jeszcze jedna osoba, która zrobi to samo, wtedy nie będziemy już dziwni. Potem obejrzymy Park Jurajski. Wtedy przypomnimy sobie już wszystko.

Moja ocena: 10/10

© 2017 Kacper 'Rodrrik' Kandora

< POSTKULTURA | << FILMY