< POSTKULTURA | << FILMY
Skyline

Skyline Skyline (Skyline)
Produkcja: USA 2010
Reżyseria: Colin Strause, Greg Strause
Scenariusz: Joshua Cordes, Liam O'Donnell
Obsada: Eric Balfour (Jarrod), Scottie Thompson (Elaine), Brittany Daniel (Candice), David Zayas (Oliver), Donald Faison (Terry), Crystal Reed (Denise)
Muzyka: Brian Tyler
Zdjęcia: Michael Watsonr
Czas: 92 min.

Do filmów poruszających tematykę Obcych zawsze trzeba podchodzić z pewną rezerwą. Jest ona konieczna, jako że przez circa 60 lat najczęściej mało udanych prób przeniesienia na wielki ekran pierwszego spotkania gatunku ludzkiego z przedstawicielami obcej cywilizacji, zagadnienie to zdążyło zostać mocno wyjałowione. Na tyle mocno, że wyjątkowo ciężko jest odszukać w nim jakieś dotąd nieeksploatowane wątki, znaleźć pole do popisu a jeszcze trudniej pokazać je w ciekawy sposób, by w przyszłości zbierać plon pod postacią "zielonych" i powszechnego uznania ze strony widzów na całym świecie. Ilość różnych, możliwych scenariuszy skrzyżowania losów ludzi oraz obcych po prostu nie może imponować. Absolutnie genialnym, niesamowitym podmuchem świeżości i zarazem wyjątkiem od tej reguły okazał się być zasłużenie, choć w mojej skromnej ocenie i tak niedostatecznie osławiony Dystrykt 9, który zaintrygował, zaciekawił, zafascynował i pozostawił z wielkim, pozytywnym niedosytem. Nie ma się też co oszukiwać - filmu o obcych zwykle nie ogląda się po to, by ronić łzy, by kontemplować i rozważać o sensie egzystencji, rzeczach ważkich i nieważkich ani też by z zapartym tchem śledzić niemożliwe do przewidzenia, przy tym pieczołowicie uszyte cienką nicią zgrabnej intrygi i pełne zwrotów akcji losy nieśmiertelnych w obliczu tragedii, a najskuteczniejszych po postawieniu przed ścianą homo sapiens - nawet jeśli to ostatnie występuje w niemal każdej produkcji. W repretuarze postapokaliptycznych filmów kosmici stoją w szerokim rozkroku gdzieś pomiędzy efektowną akcją a płytką lecz przyjemną i relaksującą rozrywką, albo pozycjonują się po stronie horroru. W takim rozrachunku Skyline jest filmem akcji, niestety bez większej ilości akcji.

W idealnej sytuacji, w trakcie oglądania Skyline należałoby mieć na uwadze dotychczasowy dorobek gatunku, co może okazać się wyjątkowo trudne dla młodszych pokoleń, dla których wyznacznikiem gatunku jest przede wszystkim Dzień Niepodległości (bądź co bądź, wersja optymistyczna) albo Doomsday (wersja pesymistyczna), zaś "Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia" to tytuł nie mówiący absolutnie nic. Dowiedziawszy się o Skyline postanowiłem więc wziąć poprawkę na ludzkie słabostki i uwzględnić w moich oczekiwaniach hipotezę, że o dobry film o kosmitach jest bardzo trudno. Już post factum stwierdzam, że nie mogłem postąpić bardziej słusznie, odcinając się od zapowiedzi i zwiastunów produkcji i nastawiając się na - jakby nie patrzeć - film o obcych. Tyle wystarczy wiedzieć, jeśli i wam film ma sprawić przyjemność równą mojej. Dlatego zachęcam do przeskoczenia kolejnego akapitu, bo w mającym się zaraz rozpocząć aż roi się od spojlerów.

Co to za historia? Główni bohaterowie: Jarrod (Eric Balfour) i jego dziewczyna Elaine (Scottie Thompson) przybywają do Miasta Aniołów na urodzinową imprezę Terry'ego (Donald Faison). Sielankowa zabawa na najwyższym piętrze apartamentowca przybiera jednak nieoczekiwany obrót, gdy w samym środku zakrapianego alkoholem "party" na jaw wychodzi nieoczekiwana ciąża uroczej partnerki. Nie, ojcem dziecka nie są Obcy, to nie jest film tego pokroju. Sytuacja jednak zmusza parę do stawienia czoła nowemu wyzwaniu, co nie przychodzi im szczególnie łatwo. Sam obraz zaczyna się jednak od futurospekcji z późniejszych godzin tej samej doby, sceny będącej preludium przyszłych wydarzeń. Opadające z nieba błękitne smugi budzą mieszkańców Los Angeles i przyciągają zafascynowanych niecodziennym zjawiskiem bohaterów do okien. Szybko staje się jasne, że hipnotyzujące światło "obłoków", poza tym, że "porywa ludzi", ma bardzo destruktywny wpływ na ludzkie ciało i umysł. Rankiem okazuje się, że świat nie jest już taki, jakim był jeszcze poprzedniego dnia. Odtąd grupa przypadkowo dobranych ludzi, dziwnym zrządzeniem pecha i losu będzie starała się zrozumieć, odkryć stojącą za kartami sztuczkę, choć umysł już od pierwszych chwil (oraz pierwszych zdań recenzji) podpowiada co takiego ma miejsce. Scenariusz nie każe im jednak czekać szczególnie długo - niebawem wszystko się wyjaśnia, wraz z pojawieniem się na niebie niesamowitych statków przybyszów z kosmosu a wraz z ich przybyciem rozpoczyna się dzieło zniszczenia. Skyline nie pozostawia żadnych złudzeń czy wątpliwości - uwięzieni w penthousie ludzie stają się świadkami aktu agresji pozaziemskiej cywilizacji na niewyobrażalną skalę. Targani osobistymi problemami i sprzecznymi koncepcjami "chować się czy uciekać" obserwują postępujący kres ludzkości w iście epickim wydaniu, ich liczebność systematycznie maleje w widowiskowy sposób. Niedługo po opanowaniu powietrza, na powierzchnię schodzą olbrzymie bestie, których jedynym celem jest by pochwycić możliwie dużo ludzi i zneutralizować ewentualne zagrożenia z ich strony. Nie będzie brakowało prób odpowiedzi wojskowych, w filmie pojawi się nawet "Gruba Rura Wujka Sama", ale wszelkie wysiłki okażą się dalece niewystarczające.

Film, co warto podkreślić już na samym wstępie tej części recenzji, choć bardzo niedoskonały, koniecznie trzeba nazwać udanym, mimo cieknącej zeń sztampy i wykorzystania w nim pewnych dawno utartych schematów, pozostaje dziwnie świeżym. Jest jak mimo wszystko zjadliwy chleb zrobiony z dobrego zacieru, co z całą pewnością jest zasługą reżyserów (bracia Greg i Colin Strause, którzy wcześniej dopuścili się zmarnowania Predatora: Requiem). Produkcja na szczęście nie stara się być na siłę głęboką i ciężką - i tak nie udałoby się stworzyć z niej dzieła wielkiego - choć w interesujący sposób podchodzi ono do kwestii instynktu ojcowskiego. Za wielki atut należy uznać konsekwentność i spójność scenariusza oraz wykreowaną nim, gigantyczną przewagę, jaką szybko zdobywają przybysze - wszak należałoby się tego spodziewać po cywilizacji, która przemierza dla człowieka wciąż jeszcze nieodgadniętą pustkę kosmosu. Doskonale pokazano bezradność, jaką z pewnością udowodnilibyśmy w prawdziwym starciu z podobnym przeciwnikiem. Kreacja bohaterów jest skromna, "amerykańska" i niejednorodna, gra aktorska nie lśni i nie błyszczy, co jest mniejszym rozczarowaniem, niż gdyby w filmie pojawili się powszechnie rozpoznawalni aktorzy znani z dziesiątek czołowych produkcji, jakie czasem niesłusznie trafiają na Wielki Ekran. Rozczarowaniem może być fakt niepowstrzymania się twórców od przesadnej heroizacji postaci, choć to ostatnie można uznać za stały element gatunku. Dialogi są proste, reakcje na nie dość przewidywalne. Niezwykłym jednak osiągnięciem twórców filmu są efekty specjalne. Przypomnę tu, że mocno przereklamowany Avatar Camerona kosztował 237 milionów $ i podobno dopiero pod koniec pierwszej dekady XXI wieku pojawiły się techniczne i technologiczne możliwości do jego stworzenia. Otóż w przypadku Skyline cały budżet zamknął się w kwocie zaledwie ~15 mln $ (sprzeczne doniesienia wahające się od 10 mln $ do 20 mln $; i tak WIELKIE sic!) - to praktycznie czyni z filmu obraz niezależny i powinno tym samym wprawić Camerona w niemałe osłupienie, konsternację i przysporzyć mu nie lada wstydu, jeśli nie wpędzić go w kompleksy. Wszak George Lucas nie szukał wymówek, tylko dobrych rozwiązań. To całkowicie niewiarygodne, że tak skromny budżet pozwolił na efekty specjalne takiej jakości - choć w pewnym sensie tłumaczy to czemu przeważająca i ta nudnawa część filmu rozgrywa się w apartamencie. Bez wątpienia pozytywnym aspektem obrazu jest także dobra oprawa dźwiękowa, choć skomponowanej muzyki w samym obrazie jest zdecydowanie za mało. Bardzo niejednostajne tempo akcji wywołuje mieszane odczucia, ale generalnie film z wszystkimi jego wadami jest do obejrzenia. Daleko mu do przytoczonego wcześniej Dystryktu 9 (który został stworzony dzięki skromnej, jak na warunki współczesnej kinematografii, kwocie 80 mln $), jednocześnie ma w sobie coś ciekawego, coś co sprawi, że dużo szybciej zdecydowałbym się obejrzeć film ponownie, niż sięgnąć chociażby po ekranizację nie dość dobrze wykorzystanego scenariusza Avatara, w którym to przecież całkiem oryginalnie rolę najeźdźców pełnią ludzie. Najwyraźniej w zakresie masowej eksterminacji, mimo kilku tysięcy lat usilnego zbierania doświadczenia, sporo musimy się jeszcze nauczyć. Nie brakuje nam tylko determinacji i uporu, co pokazuje końcówka filmu w sposób, który jednym widzom przypadnie do gustu, drugich pozostawi z dziwnym posmakiem w ustach i zmarszczonymi brwiami. Ja znalazłem się gdzieś pomiędzy, ze wskazaniem na pierwszą z tych grup.

Długo zastanawiałem się jaką ocenę miałbym wystawić Skyline by go nie skrzywdzić własnymi, wysoko postawionymi wymaganiami, podobnie do wielu innych krytyków. Jak na film akcji, tym bardziej postapokaliptyczny film o kosmitach, zasługuje na wyższe noty [4+?], lecz już jako film sam w sobie nie może być porównywany z prawdziwie dobrym kinem. Wreszcie, zakończywszy przekonywanie samego siebie o wadach i zaletach filmu, doszedłem do wewnętrznego consensusu przy solidnej czwórce z plusem w dziesięciostopniowej skali. Jako film, który nie stara się wytyczyć własnych ścieżek w samym sercu zielonego parku, godny jest polecenia pod jednym, podstawowym warunkiem: Dajcie mu się zabrać w ukazywany świat i względnie swobodnie postawić między bohaterami. Wysilcie mózg, by odprężyć przy nim umysł. Kto wie jak długo jeszcze przyjdzie wam z niego korzystać!

© 2011 Zrecenzował Dawid 'Ulyssaeir' Ślusarczyk

< POSTKULTURA | << FILMY