W trakcie oglądania San Andreas naszło mnie pytanie: w jakim celu powstają takie filmy jak ten? Wtórne, przewidywalne, bez śladu oryginalności, wiele podobnych, a często dużo lepszych. Odpowiedź przyszła po seansie - bo dobrze się je ogląda.
W San Andreas, jak można się domyślić po tytule, pęka słynny uskok na zachodnim brzegu Stanów Zjednoczonych. Ale jest to tylko powód do opowiedzenia kilku historii - geodety z misją oraz ratownika z misją podwójną. Ckliwe, szablonowe wątki, przepełnione patosem i nie najwyższej próby aktorstwem powodują nie tyle wrażenie deja vu, ile poczucie, że jesteśmy w domu. San Andreas to film katastroficzny w bardzo klasycznym stylu. Dostrzegam przy tym - i jednocześnie doceniam - hołd twórców dla rzeczonej klasyki właśnie. Miłośnicy gatunku z pewnością wyłapia wiele cytatów i nawiązań do najbardziej pamiętnych dzieł.
Nie oznacza to, że obraz Brada Peytona jest filmem udanym. Stężenie schematów i głupot z każdą minutą oglądania wzrasta na tyle wysoko, że nie pozwala na wyciągnięcie innego wniosku. Daje jednak dużo - tej osobliwie destrukcyjnej - radości patrzenia jak wali się w gruzy świat, który znamy. I to w sposób całkiem widowiskowy, bowiem autorzy wiedzieli jak wykorzystać dość niemały budżet. Suspens i tempo podtrzymywane są sprawnie. Mimo to San Andreas to produkt klasy co najwyżej niezachwycającej. Do weryfikacji.
Moja ocena: 4/10
© 2016 Zrecenzował Michał 'Veron' Tusz