< POSTKULTURA | << FILMY
Listy martwego człowieka

Plakat z filmu 'Listy martwego człowieka'
Listy martwego człowieka
Produkcja Związek Radziecki 1986
Reżyseria: Konstantin Lopushansky
Scenariusz: Borys Strugacki, Konstantin Lopushansky, Vyacheslav Rybakov
Obsada Svetlana Smirnova, Rolan Bykov, Rolan Bykov, Iosif Ryklin
Muzyka: Aleksandr Zhurbin
Zdjęcia: Nikolai Pokoptsev
Czas: 88 min.

Agonia cywilizacji

Sądzę, że dzisiejsza popularność postapokalipsy bierze się z potrzeby bycia wolnym. W istocie bowiem, jeśli głębiej przyjrzeć się książkom, filmom, czy komiksom wpisującym się w nurt postapokaliptyczny, zauważymy, że to, co zawiera on w swojej nazwie jest właściwie marginalne.

Gdy o tym myślę, przypomina mi się pierwszy raz, kiedy oglądałem jeden z moich ulubionych horrorów, Świt żywych trupów Goerge'a Romero. Bardzo spodobał mi się fabularny pomysł zamknięcia grupki ludzi w hipermarkecie, dzięki czemu mogli bez przeszkód korzystać ze wszystkiego, co tam pozostawiono. W pewnym momencie nawet złapałem się na tym, że zapomniałem o hordach oblegających to miejsce zombie i zapragnąłem stać się jednym z bohaterów, żeby podobnie jak oni, móc bez przeszkód buszować między sklepowymi półkami. Było to o tyle zabawne, że przecież sam zachowałem się zupełnie jak wszyscy ci, w których wymierzone zostało ostrze satyry tego filmu. Wówczas jeszcze wolność polegała dla mnie na kupowaniu, zatem perspektywa nieskrępowanych funduszami "zakupów" wydawała mi się tak nęcąca, że nawet hordy krwiożerczych potworów nie wzbudzały mojego strachu. Wyrzuciłem je gdzieś na margines, przez krótki czas osią fabuły czyniąc poczucie wolności, którego - jak mi się wówczas zdawało - doświadczali bohaterowie filmu.

Odnoszę wrażenie, że tak właśnie ma się sprawa z całym nurtem postapokaliptycznym. Po zagładzie, wszystkie krainy tętnią życiem. Na pustyniach powstają miasta, karawany kupców przemierzają odległe przestrzenie, czasem trafiając na watahy rozbójników, czasem bezpiecznie docierając do miejsca swojego przeznaczenia - z reguły jakiejś wioski, miasteczka, czy wręcz miasta, posiadającego jakąś, choćby niewielką namiastkę rządu, rządzącego się własnymi prawami, którego obywatele w dzień pracują, a w nocy bawią się w mniej lub bardziej współczesny nam sposób. A jeśli w dodatku w takiej osadzie zachowa się jakaś technologia sprzed apokalipsy, wygląda ona zupełnie anachronicznie, jakby żywcem przeniesiona w czasie z naszej teraźniejszości. Zmienia się tylko scenografia. W tym świecie obecne jest wszystko... prócz piętna apokalipsy. Te bomby gdzieś kiedyś wybuchły, zarazki morderczego wirusa opanowały ziemię, uderzył meteoryt, czy co tam jeszcze może stać się przyczyną zastanego porządku rzeczy, lecz było to tak dawno, że nikt właściwie nic nie pamięta. Pozostało samo "post-".

Apokalipsę wymazano z pamięci, fabularnie zmarginalizowano. Dlaczego? Dlatego, że entuzjaści klimatów "postapo", tak naprawdę "postapo" odrzucają z czysto eskapistycznych pobudek. Urzeka ich wolność rodząca się z chaosu będącego naturalnym następstwem kataklizmów. Na co dzień wtłoczeni w ciasne ramy życia powszedniego, coraz bardziej dotknięci negatywnymi aspektami rozwiniętej cywilizacji technicznej, której jesteśmy częścią, pragniemy świata rustykalnego, gdzie wszystko jest proste i na swój sposób sielankowe. Dlatego nurt "postapo" nie tylko zmarginalizował apokalipsę, ale też ułagodził brutalność, czyniąc ją kolejnym elementem fabularnej scenografii. Mówiąc prościej, pastuszek z eklog Wergiliusza grał na syrindze, Ty zwiedzając postapokaliptyczne światy, prujesz ze swojej futurystycznej giwery jak leci do wszystkiego, co się rusza. Lub, jeśli rzecz dotyczy książki, robi to jej główny bohater. Jest to czynność tak prosta i oczywista, jak wydalanie. Gdzie zatem szukać prawdziwej apokalipsy oraz świata dotkniętego prawdziwą zagładą?

W filmie Kostantyna Łopuszańskiego. Listy martwego człowieka nie mają dla widza litości. Zapomnijcie o radosnych mieszkańcach Megatony popijających rum. Nie ma też żadnego New Reno, w którym ktoś chciałby kręcić pornole, nawet jeśli jednym z aktorów miałaby być owca. Wszystko to bowiem w świecie wykreowanym przez Łopuszańskiego byłoby życiem rozkwitającym, tymczasem jemu chodzi o to, żeby to życie uśmiercić, ukazać w stadium schyłkowym. Dlatego odziera je ze wszystkiego, co może nieść jakąkolwiek przyjemność i radość. Ludzkość po nuklearnej hekatombie nie ma tu szans na odrodzenie. Jedyne, co jej pozostaje, to powolne konanie w agonii. Ludzie tego postapokaliptycznego świata nie mają już nadziei na cokolwiek, dlatego z pokorą czekają na nieunikniony koniec. Jednym z tych nieszczęśników jest bohater, jeden z ostatnich prawdziwych humanistów w tym zdehumanizowanym świecie, jakby dla kontrastu wrzucony tam po to, aby jeszcze bardziej uwypuklić wszechobecną śmierć. Niczym monada, porusza się po świecie, którego nie rozumie i który próbuje sobie zracjonalizować. W którąkolwiek jednak stronę ruszy, zawsze napotyka to samo: rozkład ciała, kultury, więzi rodzinnych, wszechobecną śmierć, dostępną na wyciągnięcie ręki, szaleństwo.

Łopuszański był uczniem Tarkowskiego, któremu asystował przy produkcji Stalkera. Z nauki tej skorzystał, ponieważ do zobrazowania wykreowanego przez siebie świata, używa środków podobnych do tych, jakich w Stalkerze użył jego mistrz. Mamy zatem podobny sposób kadrowania, skupiony na ujęciu twarzy postaci pojawiających się w filmie, podobną, ascetyczną w środkach scenografię, która doskonale sprawdza się w tworzeniu postapokaliptycznego klimatu, mamy wreszcie muzykę miejscami zahaczającą o szalone rejestry estetyki noise, która dodatkowo uwydatnia psychotyczny klimat całego obrazu. Takie odpowiednio wykorzystane środki nie pozostawiają widza obojętnym. I kiedy wraz z głównym bohaterem przemierzamy pozostałości cywilizacji, patrząc jak ubrany w kombinezon przeciwpromienny depcze gnijące, ludzkie zwłoki, kiedy oglądamy jego przerażoną twarz, znamionującą duszę u progu psychicznego załamania, kiedy jesteśmy świadkami sceny, gdy tuż obok jedzących posiłek mieszkańców wykopanego w ziemi schronu, chowana jest w płytkim grobie kolejna z ofiar promieniowania, którą jeszcze parę minut temu widzieliśmy spożywającą posiłek przy tym samym stole, doznajemy głębokiego szoku.

Łopuszański z mistrzostwem godnym swojego nauczyciela, zaciera umiejętnie granicę pomiędzy światem filmu, a rzeczywistością. A ponieważ jest to rzeczywistość koszmarna, stajemy się częścią tego koszmaru. Z powyższego wynika, że nie jest to film przeznaczony dla "dzisiejszego" widza, poszukującego łatwej rozrywki hollywoodzkiego kina, które już nawet zło kreśli w kolorowych barwach. Zatem entuzjastom kina "nowej przygody" stanowczo ten film odradzam. Jedyne, co może wprawić ich w chwilowy zachwyt, to właśnie scenografia, choć przykuje ich uwagę na krótko, bowiem brak tu wartkiej akcji i fajerwerków. Natomiast widz o bardziej wyrobionym guście lub taki, który jak ja, nie obawia się artystycznych wyzwań, zostanie na swój perwersyjny sposób urzeczony obrazem i będzie miał możliwość zagłębić się w ideową warstwę filmu. Listy martwego człowieka nie są bowiem filmem bazującym na uczuciach widza, które stara się wywołać. Jego kwintesencją jest warstwa filozoficzna. Łopuszański ustami bohatera artykułuje swoje przemyślenia na temat człowieczeństwa. Można traktować je alegorycznie, jako komentarz do naszej współczesności, widząc świat po apokalipsie jako figurę współczesności, lecz można to robić bardziej literalnie, ponieważ film powstawał w końcowych latach zimnej wojny, gdy nic jeszcze nie było przesądzone. Tym bardziej, że nakręcono go krótko przed awarią reaktora w Czarnobylu. Bez względu jednak na podejście, próżno szukać w Listach... tak powszechnego dziś banału.




Tweet

© 2014 Zrecenzował Borys

< POSTKULTURA | << FILMY