< POSTKULTURA | << FILMY
Jestem legendą (I Am Legend)
Jestem legendą

Jestem legendą (I Am Legend)
Produkcja: USA 2007
Reżyseria: Francis Lawrence
Obsada: Will Smith (Robert Neville), Alice Braga (Anna), Salli Richardson (Zoe), Charlie Tahan (Ethan), Dash Mihok, Joanna Numata (Zakażeni), Darrell Foster (Eskortujący żołnierz), Willow Smith (Marley), April Grace (Redaktorka TV)
Zdjęcia: Andrew Lesnie
Muzyka: James Newton Howard
Scenariusz: Akiva Goldsman, Mark Protosevich, na podstawie powieści "Jestem legendą" Richarda Mathesona
Czas: 100 min.

O tematyce postapokaliptycznej jak o pogodzie - każdy ma jakieś pojęcie. Zwłaszcza gdy chodzi kinematografię - w której wysyp filmów o takiej tematyce obserwujemy od najgorętszego okresu zimnej wojny. Kto mógł (chciał) przekazywał tematykę nuklearnej zagłady w sposób bezpośredni - pozostali twórcy posiłkowali się inwazją istot pozaziemskich, wirusami lub najzwyklejszymi zombiakami.

W latach 90'ch w kinie zaczyna się renesans kina katastroficznego z elementami postapokalipsy. Na scenę ponownie wkracza ufolstwo (popularność serialu "Z archiwum X") , spadające meteory oraz wirusy. A ostanie lata - już w nowym wieku - pełne są kinowych premier filmowych z "zombiakami" w roli głównej.

I tutaj pojawiają się moje wątpliwości. Nie mam dużego zaufania, gdy o tematyce zagłady i szans w niej przetrwania wypowiadają się przedstawiciele narodu, który wręcz do mistrzostwa opanował zabijanie w "imię wyższych celów" i robienie postapokalipsy innym. Oczywiście chodzi mi o Stany Zjednoczone. Zaraz pewnie ktoś zakrzyknie - "Uważasz, że jesteś fajny, bo jesteś antyamerykański, co?". Wówczas ja odpowiem takiej osobie słowami prezydenta USA Andrew Jacksona:

"Jakiż mądry człowiek mógłby przedkładać kraj pokryty drzewami i przemierzany przez kilka tysięcy dzikich nad naszą rozległą republikę, usianą wioskami, miastami i prosperującymi gospodarstwami [...]".

Słowem - Amerykanie od zarania historii swojego państwa mają wpisane w krew niszczenie tych, którzy nie myślą i robią zgodnie z ich - wysokim - mniemaniem. A słowa prezydenta Jacksona - jak nic pasują do filmu "Jestem legendą" - co poniżej udowodnię.

Na początku była książka "Jestem Legendą" autorstwa Richarda Mathesona, wydana w 1954. W Stanach Zjednoczonych to czasy szalejącego (i w sumie poniekąd słusznie) antykomunizmu, podsycane nieustannym lękiem przed radzieckim atakiem atomowym. Jako, że pisanie o skutkach użycia broni jądrowej mogłoby zostać wtedy uznane za "niewskazane" - bo nasza broń atomowa jest "słuszna" i krzywdy nikomu nie uczyni, komunistyczna jest już be - to lepiej było się zająć kwestią tajemniczego wirusa, który również sprowadza zagładę na ludzkość. I tak do czasów nam współczesnych mieliśmy już kilka ekranizacji tego tytułu - a w ubiegłym (2007) roku premierę miał film "Jestem legendą".

Tym razem "złem", które miesza w najpotężniejszym mocarstwie świata (jak i na całym świecie) jest tajemniczy wirus, zmieniający obywateli w krwiożercze, oszalałe bestie, wychodzące na żer kiedy zapadają ciemności. Czy taki tajemniczy? No nie całkiem - bo jak dowiadujemy się z filmu - na początku miało być wręcz błogo. Doktor Alice Krippin (grana przez słynną brytyjską aktorkę Emmę Thompson - nie ma o tym nic w oficjalnej "liście płac" - sic!!!) w wyniku serii badań, opracowuje lek na raka. Wszystko jest wręcz cacy - przynajmniej do czasu. Lek po paru latach okazuje się damoklesowym mieczem, zaczynającym siać spustoszenie wśród ludzi.

O tym co wydarzyło się do czasów obecnych - opisywanych już przez film - dowiadujemy się w wspomnieniowych retrospekcjach "przedstawianych" nam przez głównego bohatera filmu - pułkownika doktora Roberta Nevilla (Will Smith). Kiedy epidemia zaczyna zbierać coraz większe żniwo, Neville postanawia zostać w poddanym kwarantannie Nowym Jorku, by zająć się odnalezieniem na nią leku. Podczas ewakuacji dochodzi do wypadku, w którym ginie jego najbliższa rodzina - a on posiadający wrodzoną odporność na wirus z czasem staje się jedynym, żyjącym mieszkańcem wielkiego miasta. Swojemu samotnemu życiu stara się nadać pozory normalności i "szarości". Codziennie rano przygotowuje posiłek dla siebie i wiernego psiaka, ogląda telewizję (programy informacyjne sprzed rozszerzenia się epidemii, które zdążył sobie nagrać), jeździ do wypożyczalni płyt DVD po nowe filmy. Przede wszystkim jednak stara się przeżyć i przetrwać - także po to, znaleźć lek na wirusa. Twierdzą i laboratorium Nevilla jest jego dawny dom - przystosowany i zabezpieczony przed przypadkowymi i niechcianymi gośćmi. Neville cały czas na falach radiowych nadaje w świat sygnał informujący o tym, że jest jedynym mieszkańcem NYC i z chęcią przyjmie tych, którzy ocaleli.

Czyli mamy tutaj w sprawny sposób opowiedzianą postapokaliptyczną historię jakich wiele - jedyny ocalały chce normalnie żyć. Ale według mnie pod warstwą przygodową, kryje się coś więcej - coś co odkryją osoby nie przywiązane do sztampowych rozwiązań fabularnych. Otóż okazuje się, że skrywające się ciemnych zaułkach Nowego Jorku istoty, nie są bezrozumnymi monstrami, mruczącymi pod nosem słowa "mózg". Choć nadal nie są odporne na ultrafiolet zawarty w słonecznym świetle, to zachowali w sobie podstawowe ludzkie cechy. Czyli zmysł organizacji, oraz przywódczą hierarchię. O czym przekonuje się sam Neville, kiedy postanawia schwytać takiego wampiro-zombiaka, do swoich badań nad szczepionką. Zauważa, że jeden z osobników, gotów jest wystawić się na działanie światła byle tylko móc uratować schwytanego.

I tutaj według mnie ujawnia się słabość tego filmu, a właściwie płytkość jaką posiada większość amerykańskich, wysokobudżetowych produkcji. Od razu zaznaczę - to tylko będzie przeszkadzać tym, którzy szukają w takich produkcjach czegoś "jeszcze".

Otóż, w filmie zarysowane zostało tylko to, czym stają się (czym mogą się stać) nocni władcy miasta. Niezorientowany widz, przez cały film będzie ich traktował jak bezrozumne monstra - w czym wielce "pomagają" montażowe grepsy, w rodzaju nagłych wrzasków, skowytów czy skrytych ataków. A czy bezrozumne monstrum będzie potrafiło zmajstrować sprytną pułapkę na takiego tuza surwiwalu jak Neville? Czy wychowa i wytresuje posłuszne sobie psy - zresztą też powirusowe mutanty? Wreszcie czy będzie odczuwało tęsknotę za bliską sobie osobą?

Widz jednak nie ma możliwości w trakcie seansu wgłębić się w te dylematy - bo gdzieś tak mniej więcej od połowy filmu, górę bierze (choć na szczęście nie dominuje) "łupanka". Czyli jest dużo wrzasku, biegów, skoków i takich tam. Jakby twórcy filmu nie chcieli pokazać, że czas ludzi minął, że pojawiła się nowa rasa - która po okresie "dziecięcego rozwoju" - zaczyna bronić swoich praw i walczyć z zagrożeniem - jakim jest dla niej Neville.

Czyżby wśród twórców filmu narodził się strach, że jak pokażą zwyciężające "zło" - co zresztą byłoby chyba (chyba bo książki nie czytałem) zgodne z książkowym oryginałem - to przeciętny amerykański widz, nie zrozumie tego filmu i nie poleci go znajomym. Czyli widzowie - a więc i zyski będą mniejsze. A nie zrozumie, bo przecież - co podałem już na początku - od małego ma wpajane o jedynej słusznej drodze postępowania swojego narodu.

Twórcy filmu znaleźli jednak salomonowe (zapewne w ich przekonaniu) rozwiązanie. Neville znajduje lekarstwo cofające "wampirze" zmiany u zakażonych. Specyfik dociera do osady utworzonej przez ludzi ocalonych z choroby i widz kończy oglądać film z przekonaniem, że wszystko będzie jeszcze normalnie. Zwłaszcza, że owa osada jakoś natrętnie kojarzy mi się z klimatami związanymi z pierwszymi osadnikami na ziemi amerykańskiej - oni też musieli zaczynać wszystko od nowa. Dobrze tylko, że "Indianie" będą leczeni a nie zwyczajnie zabijani.

Czy warto obejrzeć ten film? W kinie to na pewno - jeśli lubimy mocną dawkę horrorowych klimatów. Bo jest czego się bać. Mnie jednak zastanawia jedno - czemu film tak szybko zszedł w ramówkach kin do pokazów wieczornych (lub w ogóle wybył z repertuarów)? Czyżby nie chwycił wśród "zwyczajnych" odbiorców?

Mniejsza z tym. Fani klimatów postapokaliptycznych powinni go obejrzeć. Jednak przedtem niech odświeżą sobie trochę wiedzę z zakresu zmian społecznych następujących podczas wielkich katastrof czy epidemii. Przemowa Nevilla dotycząca kwestii Boga - to jednak zdecydowanie za mało. Choć i tak dosyć - zważywszy na jego rolę w amerykańskim społeczeństwie.

"Jestem legendą" to film sprawnie zrealizowany, z - w sumie - bardzo dobrą główną rolą Willa Smitha. Nawet gdy lekko zaczyna on sobie dowcipasować - to nie odbieramy tego jako coś wykonywane przez gościa znanego z "Facetów w czerni" czy "Dnia niepodległości". To nadal jest człowiek, który stracił najbliższą rodzinę i który nie ma już złudzeń. A skoro przy nich jesteśmy - to wydaje mi się, że scenarzyści (albo i montażyści) stanęli wręcz na uszach, klecąc film tak aby miał jako taką spójność. Bo koncepcja głównego bohatera raz jest przedstawiona jako kogoś z wielką werwą i siłą do działania - a następnie jako kogoś zagubionego i bezradnego.

I tak pełni wiedzy z zakresu postapokaliptyki, śmiało możemy udać się na "Jestem legendą", nie omieszkając przy nadążającej się okazji przeczytać literacki pierwowzór jak i obejrzeć poprzednie ekranizacje tego dzieła.

Moja ocena: 7/10

© 2008 Zrecenzował Marek 'Sqounk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY