< POSTKULTURA | << FILMY
Gra Endera

Gra Endera

Gra Endera (Ender's Game)
Produkcja: USA 2013
Reżyseria: Gavin Hood
Scenariusz: Gavin Hood
Obsada: Asa Butterfield, Harrison Ford, Ben Kingsley, Viola Davis, Hailee Steinfeld, Abigail Breslin i inni
Muzyka: Steve Jablonsky
Zdjęcia: Donald McAlpine
Czas: 114 min.

"Gra Endera" to świętość dla grona bez mała fanatycznych wielbicieli powieści Orsona Scotta Carda. Nie wdając się w szczegóły trzeba uczciwie przyznać, że książka istotnie jest wielka. I możliwa do zekranizowania. Dlatego prawdę powiedziawszy trochę dziwiło mnie, że nikt nie podejmuje się przeniesienia jej na srebrny ekran. Dziwiło i z upływem czasu niepokoiło. Obserwując bowiem sposób tworzenia współczesnych filmów science fiction, obawiałem się, że efektowność przesłoni głęboki sens literackiego pierwowzoru. I poniekąd moje obawy zyskały uzasadnienie.

Z drugiej strony, po obejrzeniu "Gry Endera" w reżyserii Gavina Hooda, naszła mnie myśl, że książka Carda mogła zostać obecnie zekranizowana tylko w taki sposób, w jaki uczynił to twórca... "W pustyni i w puszczy" (rzecz jasna wersji sprzed dwunastu lat, taka ciekawostka!). Bo summa summarum film Hooda wcale nie jest zły. Mając jednak za podstawę tak wybitne literackie dzieło, reżyser musiał liczyć się z nieustanną komparacją. A ta, jak można było się spodziewać, nie wypada dla niego zbyt korzystnie.

"Gra Endera" to pełne napięcia, poprowadzone w zawrotnym, "trailerowym" tempie widowisko. Prawie nie ma tu chwili oddechu, akcja nie zwalnia nawet na moment. I pod tym względem ogląda się film Hooda dobrze. Do plusów zaliczyć trzeba także oprawę audiowizualną, choć zdjęcia w przestrzeniach szkoły bojowej, a później kosmosu w porównaniu z niedawną "Grawitacją" Aflonso Cuarona wypadają dość blado. Brak im trochę rozmachu, "epickiego oddechu". Jakby Hood za wszelką cenę chciał nadać intymności swojemu filmowi - na wzór Carda, któremu udało się to fenomenalnie na kartach powieści. Niestety wpadł przez to w pułapkę. "Gra Endera" jest jakby zakleszczona między widowiskowością, do której ciągnie, a swoistą kameralnością, w jaką chciał ją pchnąć Hood.

Możliwe, że reżyser w ten sposób pragnął skupić się na tytułowym bohaterze - jego motywacjach, emocjach, źródłach talentu, przyczynach tkwiącej w nim przemocy. Szybkie tempo filmu skutecznie to jednak uniemożliwia. Fabuła pędzi, a portretowanie Endera rozmywa się. W efekcie wszystko to, co się z nim dzieje - sny, gra fantasy, awanse, relacja z rodzeństwem (Peter, jedna z najważniejszych osób w życiu Endera, praktycznie nie istnieje w filmie), odnoszenie do Robali czy pułkownika Graffa (także ten ostatni to mocno uproszczony i niedopracowany wątek) - jest nieumotywowane. A przez to nie przekonuje. Szkoda, bo Hoodowi udało się całkiem zgrabnie wydobyć z powieści główną linię fabularną i dość wiernie oddać ją w scenariuszu.

Trzeba go jednak pochwalić za świetne poprowadzenie młodego Asy Butterfielda (który błysnął już w wojennym "Chłopcu w pasiastej piżamie" i oscarowym "Hugonie i jego wynalazku"). Filmowy Ender jest niemal dokładnie taki, jak wyobrażałem go sobie, czytając książkę. Może jedynie trochę za wysoki (ale chyba po prostu urósł od castingów). W ogóle Hoodowi udało się zaangażować całkiem fajną obsadę (może za wyjątkiem Harrisona Forda, od jakiegoś czasu grającego w każdym filmie na jedną minę... oj, mam obawy co do nowych "Gwiezdnych Wojen"...).

I taki właśnie jest jego film - całkiem fajny, ale nic poza tym. A takie wzruszenie ramionami chyba nie powinno być fundamentem recenzji adaptacji prozy Orsona Scotta Carda. Lecz, tak jak już wspomniałem, trudno wyobrazić sobie inną, jak na realia współczesnego kina hollywoodzkiego, "Grę Endera".

Moja ocena: 5,5/10

© 2013 Zrecenzował Michał 'Veron' Tusz

< POSTKULTURA | << FILMY