< POSTKULTURA | << FILMY
Dredd 3D - recenzja #2

Plakat z filmu Dredd 3D

Dredd 3D (Dredd)
Produkcja: Indie, USA, Wielka Brytania 2012
Reżyseria: Pete Travis
Scenariusz: Alex Garland
Obsada: Karl Urban (Sędzia Dredd), Olivia Thirlby (Anderson), Lena Headey (Ma-Ma), Wood Harris (Kay) i inni
Muzyka: Paul Leonard-Morgan
Zdjęcia: Anthony Dod Mantle
Czas: 95 min.

Są takie małe przyjemności w życiu każdego człowieka, które, zdawałoby się, odeszły bezpowrotnie i zniknęły gdzieś w otchłani historii. Brzoskwiniowy smak gumy "Turbo", zarwane noce przy legendarnej Amidze 500 czy odsłuchiwanie kawałków ulubionego zespołu na zdezelowanej kasecie magnetofonowej. Jeszcze do niedawna byłem przekonany, że do tego nostalgicznego grona należy kino akcji z przełomu lat 80. i 90., które pozostawiło swoje piętno w umysłach wielu kinomanów. Charyzmatyczni twardziele i ich radosna bezkompromisowość w masakrowaniu antagonistów, została w ostatnich latach przykryta pod plandeką metroseksualnych herosów, usilnego moralizatorstwa oraz PG-13. Jasne, jak Wenus z morskiej piany narodziła się seria o "Niezniszczalnych", lecz trudno nie było odnieść wrażenia, że sam film jest jedynie łabędzim śpiewem nurtu, który najlepsze lata ma już dawno za sobą.

Dlatego też, byłem szczerze przerażony faktem, iż Hollywood postanowiło ponownie wygrzebać z głębi szafy i odkurzyć odznakę Dredda. Antybohatera pełną gębą, któremu bliżej do "Brudnego Harry'ego" niż do przedstawiciela ekipy "Avengers". Eksperyment przeniesienia posępnego sędziego na ekrany kin zakończył się klapą już w 1995 roku i nic nie wskazywało na to, że drugie podejście do tematu coś tutaj zmieni. Tym bardziej, że szumne zapowiedzi ukazania nowej historii ze wszystkimi dobrodziejstwami trzeciego wymiaru sygnalizowały, że producenci zamierzają wydoić tę markę do dna. Kto jednak wydał bezlitosny wyrok śmierci na nowe wcielenie Dredda, ten niech szybko schowa swą broń do kabury. Koniec końców, tytuł trafił w utalentowane ręce i jest jedną z najbardziej pozytywnych niespodzianek ostatnich miesięcy.

Postapokaliptyczna Ameryka. Jedynymi pozostałościami świetności cywilizacji ludzkiej i perłami pośród radioaktywnych pustkowi są gigantyczne enklawy zwane Mega Miastami. Mega City One, liczące ponad 800 milionów mieszkańców, wyróżnia się z nich jako stolica nędzy, bezrobocia, korupcji, dekadencji i zbrodni. Bestialskie morderstwa czy krwawe wojny gangów to smutna codzienność, pewniejsza niż dobra praca czy ciepły posiłek. Rządy prawa od lat przegrywają wojnę z bezlitosnymi kryminalistami, dlatego konwencjonalne środki szybko odchodzą do lamusa. Prawo egzekwują enigmatyczni sędziowie będący oskarżycielami, arbitrami i katami w jednej osobie. Nie trzeba być omnibusem, aby wywnioskować, że nie cieszą się oni szczególną estymą wśród światka przestępczego. Wyjątkiem nie jest funkcjonariusz Dredd (Karl Urban), którego nazwisko budzi niespotykany strach i nienawiść, a wszystko przez jego legendarną skuteczność oraz niezwykłą bezwzględność.

Z pozoru zwykłe zadanie zbadania potrójnego morderstwa na terenie jednego z wieżowców mieszkalnych, mające przy okazji ocenić przydatność do służby młodej telepatki (Olivia Thirlby), szybko zamienia się w śmiertelną pułapkę. Funkcjonariusze bowiem nie wiedzą, że przez przypadek nadepnęli na odcisk okrutnej Ma-Mie (Lena Headey), przywódczyni gangu narkotykowego, który zdobywa coraz większe wpływy w Mega City One.

Ponad godzinny seans z grubsza przeminie nam na widowiskowej wędrówce na szczyt gniazda moralnego zepsucia, jakim jest "Brzoskwiniowy Gaj", gdzie czeka główna antagonistka. Brakuje tutaj moralizatorstwa, pustych dywagacji na temat znaczenia bohaterstwa, romantycznego motywu, ciapowatego kompana nieumiejętnie starającego wprowadzić wątek komediowy czy patetycznych politycznych intryg, usilnie próbujących nawiązać do rozpustności finansjery lub korupcji władzy. I Bogu dzięki! Zamiast tego widz otrzymuje to, o czym wielokrotnie wspominali w swoich modlitwach fani kina akcji rodem z ubiegłego wieku.

Spektakularna kąpiel w oceanie krwi i gorącego ołowiu (film jest ekstremalnie brutalny, lecz zarazem nie uderza on w tandetę), dobrze rozrysowane postacie o konkretnych motywacjach oraz przednie one-linery, potrafiące z jednej strony rozładować napięcie, natomiast z drugiej przygnieść odbiorcę dawką pociesznej wzniosłości (na czele z kultowym "To ja jestem prawem!" - w tym momencie ciężko się nie uśmiechnąć) - to czysta esencją rozrywki, która aż ocieka testosteronem. Wielu tego typu podejście do tematu może razić, ale taki trochę jest główny bohater, będący swoistym prztyczkiem w nos dla amerykańskiej zapalczywości i nostalgii za Dzikim Zachodem. Dredd przemierza praktycznie każde piętro z gracją narwanego szeryfa, który tylko szuka kłopotów w zadymionej spelunie pełnej nikczemnych rewolwerowców i taki był główny zamysł.

Scenariusz nie należy do zaskakujących i odkrywczych, choć śmiało można go przypisać do grona solidnych (zdarzają się pewne dziury i zbędne wątki, jednak nie psują one ogólnego dobrego wrażenia). Opowieść skupia się na uporczywej walce o przetrwanie oraz wymierzeniu nieuchronnej kary - celu praktycznie nierealnego na terytorium, gdzie za każdy zakrętem czai się wróg. W wyniku tego schematy kina akcji, jakie przerabialiśmy na przestrzeni ostatnich lat, pojawiają się często i gęsto. Lekko idealistyczna kadetka, której światopogląd zostaje wystawiony na próbę wraz z przemierzaniem kolejnych pięter, trudne początki relacji uczeń-mistrz (później zahartowanej przez braterstwo broni) czy Dredd, któremu jako jedynemu udaje się uciec bez szwanku przed destrukcyjnym ogniem działek obrotowych - to tylko wierzchołki góry lodowej. Warto jednak zaznaczyć, że twórcy są tego boleśnie świadomi i niejednokrotnie postanowili to zmyślnie wykorzystać, w kilku miejscach otwarcie kpiąc z najpopularniejszych klisz.

Jeżeli chodzi o grę aktorską, to naprawdę niewiele mogę jej zarzucić. Tak, zdaję sobie sprawę, że w tym momencie mogą pojawić się głosy świętego oburzenia. Przecież Urban zagrał ten film na jednej minie, wypowiadając swym zachrypniętym głosem ledwie kilka patetycznych kwestii! Trudno się z tym nie zgodzić, lecz sęk w tym, iż udała się mu rzecz teoretycznie niemożliwa. Pete Travis i Alex Garland stworzyli wręcz idealną inkarnację Dredda, do której znakomicie wpasował się Urban. Rola antybohatera, futurystycznej maszyny do wymierzania sprawiedliwości i niezniszczalnego monolitu, którego niezłomnej ideologii nic nie jest w stanie złamać, widocznie mu służy. Mamy tutaj do czynienia z istotą, w której słowniku na próżno szukać słów takich jak empatia, łaska czy współczucie. Czystą abstrakcją byłoby więc szafowanie emocjonalnością. Kiedy Dredd celuje do dwóch młodocianych bandytów i z rozbrajającą szczerością stwierdza, że jest mu w sumie obojętne, czy trafią do poprawczaka, czy zaraz zakończą swój marny żywot z kulą między oczami, to wiemy, z jaką postacią przyszło nam obcować. Na uznanie zasługuje również wierność komiksowemu pierwowzorowi - Urban ani razu nie zdejmuje swego hełmu, który odsłania jedynie nieogoloną kwadratową szczękę z odwiecznym grymasem na ustach. Ogromne poświęcenie, jakie docenią jedynie fani powieści graficznej.

Urbanowi partneruje piękna Olivia Thirlby, udanie wcielająca się w swoisty głos sumienia, jakim jest kadetka Anderson dla smętnego sędziego. Postać, z która widz może się z łatwością utożsamić - dusza, która pozwala nam wejść w ten mroczny świat. Jej przemiana z kompletnego żółtodzioba do twardej funkcjonariuszki, jest o tyle przewidywalna, co szczera. Z kolei popis podczas sceny telepatycznego przesłuchania potrafi wryć się w pamięć i skraść serce.

Jeżeli chodzi o drugą stronę barykady, to jest co najwyżej nieźle. Nie zrozumcie mnie błędnie, Lenie Headey trudno zarzucić wiele jako demonicznej, acz inteligentnej Ma-Mie (swoją drogą, interesująca charakteryzacja), mającej wyraźnie ciągoty do bezrozumnego okrucieństwa. Widać, że wcielanie się w kolejną postać "zimnej suki" wciąż ją bawi. Problem w tym, że aktorka nie dostała wystarczającego czasu do pełnego rozwinięcia skrzydeł, a także nie czuć tutaj tej specyficznej chemii ekranowej, jaką łączyła chociażby Johna McClane z Hansem Gruberem w kultowej "Szklanej Pułapce". To samo można w sumie powiedzieć o reszcie kryminalistów - niestety w "Dredd 3D" spełniają oni jedynie rolę chłopców do (za)bicia.

Pod względem strony technicznej i dźwiękowej, film prezentuje się wyjątkowo dobrze. Travisowi udało się uniknąć wrażenia monotonii płynącej z umiejscowienia akcji w zrujnowanym wieżowcu mieszkalnym, przy okazji wydobywając duszny, wręcz klaustrofobiczny klimat. Jeżeli dodamy do tego naprawdę porządny montaż i oprawę muzyczną wypełnioną przednimi industrialnymi kawałkami, otrzymujemy prawdziwą ucztę dla zmysłów.

Pozostała już tylko jedna, aczkolwiek wielce newralgiczna kwestia - 3D. Nie będę tutaj bajdurzył, że tytuł nie mógłby się bez niego obejść. Od czasów "Avatara" nie było jeszcze produkcji, która wykorzystywałaby chociaż w połowie dobrodziejstwa wspominanej technologii. Należy jednak zaznaczyć, że "zbędna" nie znaczy "nieuargumentowana". Dlaczego? To proste, zamiast pójść utartą ścieżką i zrobić kilka tanich wstawek trójwymiarowych (na zasadzie - "Ej, Zdzichu! Rzućmy tym prętem w twarz widza, aby móc spokojnie odhaczyć ten szajs"), twórcy postanowili popłynąć pod prąd, uzasadniając fabularnie ten zabieg. Metropolia została opanowana przez tajemniczy narkotyk o nazwie "Slo-Mo", którego działanie spowalnia odczuwalny upływ czasu do 1% i ożywia kolory, zamieniając obskurną rzeczywistość w rajski eden. Dzięki temu zręcznemu trikowi, udało się stworzyć kilka naprawdę majestatycznych, hipnotycznych i wartych zapamiętania scen (intensyfikowanych za pośrednictwem 3D), jednocześnie unikając perwersyjnego kiczu. Na chwilę obecną, nowy "Dredd" jest jedynym filmem (pomijając oczywiście dzieło Camerona), po którego seansie nie żałowałem tych kilku dodatkowych złotych ekstra doliczonych do standardowej ceny biletu.

Spokojnie mogę stwierdzić, że "Dredd 3D" to jedna z najbardziej pozytywnych niespodzianek ostatnich lat. Dorosłe i solidne kino, zawierające mnóstwo dusznego klimatu postapokaliptycznej przyszłości oraz sporą nutkę dobrej nostalgicznej słodyczy rodem z lat 80-ch. Warte każdej złotówki, o ile jesteś fanem czystej akcji bez kodeksu etycznego wiszącego nad głową protagonisty i komiksowego pierwowzoru. Kino stopniowo uzależniające niczym kolejne dawki "Slo-Mo". Krwawe, brutalne i niezwykłe.

Moja ocena: 8/10

© 2012 Zrecenzował Tomasz 'Zagłoba' Tokarczyk

< POSTKULTURA | << FILMY