< POSTKULTURA | << FILMY
Doomsday

doomsday
Doomsday
Produkcja: Wielka Brytania 2008
Reżyseria: Neil Marshall
Scenariusz: Neil Marshall
Obsada: Rhona Mitra, Bob Hoskins, Alexander Siddig, Nora-Jane Noone, Malcolm McDowell
Muzyka: Tyler Bates
Zdjęcia: Sam McCurdy
Czas: Czas: 105 min.

Jeśli recenzje na Trzynastym Schronie byłyby opatrzone tytułami, to ta nosiła by nazwę "Obronić Doomsday". Lub też "Jak spieprzyć dobry pomysł na film". Czyli dobrze nie jest. Na pierwszy rzut - czyli poprzez materiały promocyjne jakie w przypadku tego filmu były dostępne - wydawać by się mogło, że dostaniemy mocny, osadzony w postapokaliptycznych realiach film. Będzie, gdy trzeba to brutalnie, gdy trzeba to ostro. Apetyt widza mógł też zaostrzyć fakt, że za film wzięły się osoby z Wielkiej Brytanii. Stąd hollywoodzkiej sztampie i banalności mówimy NIE!

A co dostaliśmy? W sumie takiego "cudacznego Frankensteina" złożonego z klimatów i zapożyczeń znanych z Mad Maxa, drugiej części Obcego oraz Ucieczki z Nowego Jorku. Czasem wręcz dosłownych, choć nie to jest problemem tego filmu. Ale od początku.

Doomsday został wyreżyserowany przez Neila Marshalla. Nazwisko to nic mi nie mówiło, dopóki nie zajrzałem do dokonań tegoż twórcy. Nie są one imponujące, ale jest tam tytuł, który powinien być już dużym ostrzeżeniem w co się pakujemy. Chodzi o film Dog Soldiers, który - co widać gdy porówna się go do Doomsday - został tak samo położony deski. Dobry, nietypowy (choć 100% fikcyjny) pomysł na film grozy - oddział brytyjskiego wojska zostaje podczas ćwiczeń zaatakowany przez stado wilkołaków, a żołnierze muszą sobie jakoś poradzić by przeżyć - zostaje totalnie i kompletnie zniszczony przez nieudolne prowadzenie i rozwijanie fabuły. Coś, co ma straszyć staje się śmieszne. Z czasem absurdalne, wreszcie głupie, a na końcu nudne oraz oklepane.

Np. taki motyw opatrywania ran za pomocą kleju (co kropelka sklei??), jest w swoim założeniu absurdalny i kieruje nas na obszary kina klasy C. I dobrze - takie kino też jest potrzebne, tylko że w wykonaniu Marshalla, jest to podane w formie sugerującej, że cały czas mamy do czynienia w wysokopolerowaną produkcją via Hollywood. Podobnie zresztą jest w przypadku Doomsday. Film ten - tak jak i Dog Soldiers nie dość, że został wyreżyserowany przez Neila Marshalla, to jeszcze nasz bohater napisał do niego scenariusz.

Doomsday na pierwszy rzut, sprawia wrażenie rasowego kina postapokaliptycznego. Sprytna polityka marketingowa promocji tego filmu, przedstawia nam wizję Wielkiej Brytanii, która jest pustoszona przez śmiertelny wirus. Na rządowym szczeblu zapada decyzja by tereny na których szaleje epidemia oddzielić wielkim murem. Tak się składa, że terenem tym jest Szkocja... Mija trzydzieści lat i okazuje się, że wirus zamiast "naturalnie" zniknąć, zaczyna z powrotem atakować ludzi - tym razem po "zdrowej" stronie muru. Do zakażonej strefy zostaje wysłany specjalny oddział - pod kierownictwem odważnej pani major, z misją odnalezienia naukowca, który przed laty pozostał w zamkniętej strefie w celu szukania lekarstwa.

A więc z logiką scenariusza jest jak na razie w normie, którą określają "hollywoodzkie" standardy.

I to by mogło być dobrym wyjściem do historii, którą można odnieść do takich filmów jak 28 dni później czy Jestem legendą. Jednak na wierzch zaczynają wychodzić ciągotki reżysera do elementów znanych z kina gore. Czyli sceny w których, np. są ofiary w ludziach - muszą być okraszone litrami krwi oraz "latającymi" wnętrznościami. Jednak założeniem takiego kina jest też czarny humor, a tego w Doomsday brakuje. Jakby reżyser uznał, że dokumentalne wręcz pokazanie brutalnych scen będzie samo w sobie śmieszne i wprowadzi chwile rozprężenia.

I z takimi to refleksjami idziemy przez film, gdzie co raz to pojawiają się ewidentne cytaty zapożyczenia z obrazów, które wymieniłem na samym początku. Magnum opus - które widz może poznać w połowie filmu - jest scena pieczenia na ogniu, a następnie zjadania człowieka. Jeśli myślicie, że zostało to pokazane w efekciarskim stylu a'la Hollywood, to się rozczarujecie. Dosadność, która w sumie jest krzywym oddaniem takich emocji jak strach i przerażenie - jakie powinny towarzyszyć widzowi takiej sceny - przeradza się w znudzenie i zniecierpliwienie. I pytanie - kiedy koniec? Reżyser gdyby mógł - to zapewne postarałby się pokazać widzowi, co czuje pojedyncza komórka pieczonego człowieka - gdyż dopiero to oddałoby sens tej sceny. Niedomówienia i puszczanie oka - jakie cechuje największym kreatorów kina - w przypadku Marshalla ucieka. Zapewne z dymem unoszącym się z opiekanych zwłok...

Kiedy już widz "nacieszył" się widokami zwyrolstwa, zostaje przeniesiony do świata średniowiecza. Tak - to nie jest żart. Otóż naukowiec, który prowadził badania nad wirusem (fabuła filmu stoi na jego poszukiwaniach - przez główną bohaterkę), w malowniczych obszarach Szkocji urządził sobie własne państewko - w którym osoby mu podległe żyją jak w średniowieczu. Mimo, że mocno trąci to absurdem - według mnie ma to jakiś sens. Zwłaszcza, że ów naukowiec uważa, że to świat się skończył - ale po tamtej - a nie tej - stronie muru. A skoro tak to po co udawać, że nadal jest wysokorozwinięta techniczna cywilizacja. Lepiej żyć zgodnie z naturą - tak jak nasi przodkowie w średniowieczu.

Przerobiliśmy już Ucieczkę z Nowego Yorku, przerobiliśmy Obcego 2 i Mad Maksa. Teraz w scenerii średniowiecznego zamku, widz jest świadkiem fantazji reżysera na temat walki znanej z Mad Maxa 3. Zaś do końca filmu będą nam towarzyszyć popłuczyny po drugiej części przygód szalonego Maxa, choć spotkamy się jeszcze z motywem znanym z carpenterowskich Ucieczek. Źli zostali ukarani, dobrzy będą żyli długo, choć niewiadomo czy szczęśliwie.

Powstaje tylko pytanie: o czym jest ten film? A może inaczej: po co jest ten film? Czy Neil Marshall chciał udowodnić światu, że jest wielkim wizjonerem kina, który rasową i twardą fantastykę potrafi łączyć ze specyficznym gatunkiem jakim jest gore? Jeśli tak - to można powiedzieć, że nie potrafi on kręcić filmów zarówno w pierwszym jak i drugim stylu. Przede wszystkim poprzez ewidentne zapożyczenia oraz poprzez brak wyczucia i poczucia humoru. Nawet i czarnego.

Za to reżyser jest na pewno sprawny gdy chodzi o budowanie wizerunku twórcy kina postapokaliptycznego, na co dało się nabrać wiele osób (wiele też wychodziło z kina w połowie seansu). Fani klimatów postapo mogą obejrzeć ten film, choćby z czysto kronikarskiego obowiązku. Czyli by poszerzyć swoją wiedzę na odcinku kinematografii.

Tylko po co? Szkoda czasu na Doomsday, gdy zostały już nakręcone lepsze filmy. Ot co!

Moja ocena: 3/10


Tweet

© 2008 Marek 'Squonk' Rauchfleisch

< POSTKULTURA | << FILMY