Gdzieś przeczytałem, że tzw. "kino klasy B" charakteryzuje ciekawa i zabawna rzecz. Otóż można je podzielić na trzy kategorie - filmy złe, filmy bardzo złe i filmy złe na tyle, że można się przy nich zdrowo uśmiać. Postapokaliptyczny "Cyborg" w reżyserii Alberta Pyuna, z rolą późniejszej gwiazdy niskobudżetowego kina kopanego, Jean-Claude'a Van Damme'a, należy do tej ostatniej, bo choć dobrym filmem nazwać jest go nie sposób, to jednak w pewnych kręgach pasjonatów został uznany za kultowy, a i ogląda się go całkiem przyjemnie (o ile wcześniej wyłączy się myślenie lub zaopatrzy się w odpowiednią ilość piwa temu celowi służącą).
"Po całkowitym upadku ekonomicznym, wstrząsana aktami przemocy i nasilającej się przestępczości, Ameryka XXI wieku tonie w anarchii i chaosie, a ludzi dziesiątkuje szerząca się śmiertelna plaga. Jedynie Pearl Prophet, piękna pół kobieta, pół robot posiada dostateczną wiedzę, by przygotować szczepionkę zapobiegającą degeneracji ludzkości. Zostaje jednak porwana przez siejących grozę i postrach Piratów, którzy chcą zachować antidotum tylko dla siebie i całkowicie zawładnąć światem. Jedynie pełen determinacji i woli walki Gibson Rickenbacker, dzięki swym niezwykłym umiejętnościom, może uwolnić Pearl i uratować to, co jeszcze pozostało z cywilizacji". [opis dystrybutora]
"He's the First Hero of the 21st Century... And He's Our Only Hope". Taka reklama zobowiązuje. Niestety, nie w przypadku osobnej kategorii filmów, jaką z czasem stało się kino klasy B. "Cyborg" istotnie idealnie wpasowuje się w ten nurt. Film Pyuna nie wymaga od widza uruchamiania absolutnie żadnej szarej komórki, ma szczątkową fabułę, oprawa muzyczna jest w nim tak nachalna i irytująca, że zmusza do ściszenia telewizora, technicznie to amatorszczyzna, a reżyseria sprowadza się wyłącznie do przemieszczania bohaterów z miejsca na miejsce po to tylko, by mało efektownie sprali się po mordach.
A jednak - coś sprawia, że tę kiczowatą, fatalnie opowiedzianą i zagraną opowiastkę, ogląda się wcale nieźle. Czy sprawia to oszczędna, ale sugestywna scenografia? Kilka wyróżniających się, dosadnych scen (ukrzyżowanie)? Gorzki i wcale nie taki płytki finał? Trudno powiedzieć. Raczej nie Van Damme, z którego aktor jest taki jak ze Stallone'a, Diesel'a lub Lundgren'a. Czyli żaden. Niemniej jednak zweryfikować nie zaszkodzi. "Cyborg" ma w sobie jakiegoś bigla, którego - przyznam szczerze - nie rozumiem. Z pewnością pojmuje go jednak rzesza zagorzałych fanów filmu, dzięki której w swoim czasie zarobił on ponad 10 milionów dolarów - i chwała im za to.
Na koniec słowo wyjaśnienia odnośnie do oryginalnego tytułu filmu. Sugeruje on, że "Cyborg" ma coś wspólnego z obrazem Gary'ego Goddarda "Władcy Wszechświata" z 1987 roku, o przygodach komiksowego He-Mana z Dolphem Lundgrenem w roli głównej. No cóż, ma tyle, że wytwórnia Cannon Films, która wcześniej wydała "Władców...", na skutek problemów finansowych musiała zerwać umowę z dwoma inwestorami, koncernami rozrywkowymi Mattel oraz Marvel Entertainment. Nie chcąc stracić zainwestowanych w planowany sequel pieniędzy, postanowili zrealizować inny film, którego fabułę Pyun wykoncypował w ciągu jednego weekendu. Tytuł musiał jednak pozostać.
Moja ocena: 5/10
© 2011 Zrecenzował Michał 'Veron' Tusz