< POSTKULTURA | << FILMY
Blade Runner 2049 - recenzja #3

Okładka filmu 'Blade Runner 2049' Blade Runner 2049
Produkcja: Kanada, USA, Wielka Brytania 2017
Reżyseria: Denis Villeneuve
Scenariusz: Hampton Fancher, Michael Green
Obsada: Ryan Gosling, Harrison Ford, Ana de Armas, Jared Leto, Robin Wright i inni
Muzyka: Hans Zimmer, Benjamin Wallfisch
Zdjęcia: Roger Deakins
Czas: 163 min.

To, co pierwsze rzuciło mi się w oczy, to przemyślane, olśniewające geometryczną perfekcją, misternie skomponowane kadry (z których pojedyncze stopklatki mogłyby być dziełami sztuki samymi w sobie) przy akompaniamencie potężnego, wszechogarniającego podkładu muzycznego z elektronicznym posmakiem. Mimo wyraźnych, jaskrawych kolorów, widocznych również na plakatach, Blade Runner 2049 wydał mi się dużo bardziej mroczny od starszego o trzydzieści pięć lat Łowcy Androidów Ridleya Scotta. Niby to wszystko jest znajome, ale jakieś inne. Kopiowanie całych sekwencji z oryginału? Fanserwis? Granie na nostalgii? Zapomnijcie. Czy kontynuacja aby na pewno wpadła we właściwe ręce?

Denis Villeneuve to kanadyjski reżyser, który w poprzednich latach zachwycał skomplikowanymi, przepełnionymi niejasną symboliką obrazami takimi jak Labirynt (Prisoners) czy Wróg z 2013. Z science fiction miał do czynienia przy ekranizacji opowiadania Teda Chianga Historia twojego życia pod postacią zajmującego filmu Nowy początek (Arrival, 2016). Wydaje się jednym z ciekawszych reżyserów, przynajmniej jeśli chodzi o tę dekadę, choć i wcześniej potrafił stworzyć np. opartą na faktach Politechnikę (2009). Zręcznie wychodzi mu ukazywanie postaci trudnych, pokrzywdzonych, ze złożoną psychiką, bardzo ludzkich. Czy był w stanie wznieść się nieco wyżej, do istot, które miały być "bardziej ludzkie niż ludzie"?

Jestem przekonany, że tak, a do tego nowi aktorzy zostali dobrani na ogół trafnie. Ryan Gosling umie pokazać emocje (lub ich brak) u głównego bohatera, K. Deckard, mam wrażenie, trochę zdziwaczał na starę lata, ale i tak ciekawie zobaczyć Harrisona Forda w tej samej roli 35 lat później. Jared Leto gra dość stereotypowo "głównego złego", Niandera Wallace'a. Ana de Armas świetnie się spisuje jako Joi, hologramowa dziewczyna K (do której wrócę w akapicie poświęconym wizjom przyszłości), ale na szczególną uwagę zasługuje inna kobieta, która dostała mniej czasu antenowego, ale jej rola jest dość przejmująca - dr Ana Stelline (Carla Juri). Jedna ze starszych postaci również powraca. W dość ciekawy sposób, ale nie chcę tu za dużo zdradzać.

Już na początku podkreśliłem, ten film to prawdziwa uczta audiowizualna. Lokacje są niezwykle klimatyczne, ze szczególnym uwzględnieniem pewnych napromieniowanych ruin. Wszystko zostało bardzo pieczołowicie przygotowane. Ale czym byłby obraz w filmie bez dźwięku. Z początku za muzykę miał się wziąć Jóhann Jóhannsson, z którym Villeneuve już pracował przy poprzednich filmach, ale ostatecznie podjęto decyzję, że wezmą się za to Hans Zimmer i Benjamin Wallfisch. Mieli trudny orzech do zgryzienia, bo trzeba było zachować klimat pierwszej części. Jak to zrobić, kiedy nie jest się Vangelisem? Dla przypomnienia, Vangelis stworzył bardzo charakterystyczną, kultową już ścieżkę dźwiękową, która doskonale radzi sobie jako osobny byt. Nowi kompozytorzy sięgnęli więc po instrument używany wówczas przez Vangelisa, analogowy syntezator Yamaha CS-80. Z dobrym efektem - choć całość jest znacznie mroczniejsza, cięższa, tak jak i sam film, który dostał kategorię R, tylko dla dorosłych, co mogło być zaskoczeniem.

O pierwszym Łowcy androidów powiedziano wiele, ale jedną z częściej powtarzających się rzeczy było to, jak trafnie wówczas pokazał przyszłość: przeludnioną Ziemię, konsumpcjonizm. Może nie mamy dziś latających samochodów (i całe szczęście, że nie ma ich aż tak wiele w 2049, bo akurat ta wizja dzisiaj wywołuje trochę uśmiech politowania), ale nie można odmówić trafności niektórych przewidywań. Podobnie jest też w kontynuacji, a postęp technologiczny pozwala pójść jeszcze dalej i snuć kolejne przypuszczenia. Szczególnie zapadła mi w pamięć scena u projektantki syntetycznych wspomnień - sekwencja, w której pokazano jak dr Stelline projektuje wspomnienie przyjęcia urodzinowego - do złudzenia przypomina sposób, w jaki dziś graficy operują programami komputerowymi, by retuszować zdjęcia, wstawiać tam ludzi i obiekty, których tak naprawdę nie było. Miasta są pełne reklam i marek prawdziwych firm (ciekawe, o ile dzięki temu powiększył się budżet filmu). Wszechobecne reklamy to coś, co nie jest nam obce, a nie musimy być wróżbitami, żeby domyślać się, że reklam będzie więcej i więcej, stąd wielkiego logo Atari czy Toyoty na dwóch wieżowcach nie nazwałbym nachalnym lokowaniem produktu, tylko ukłonem w stronę realizmu. Wątek romantyczny zaś pokazuje nawet bliższą niż kreowanie wspomnień wizję przyszłości - kwestię możliwości zakochania się w sztucznej inteligencji. Być może ten wątek wygląda jak żywcem wyjęty z filmu Ona Spike'a Jonzego (Her, 2013), ale można się spodziewać, że tego typu wątków w filmach będzie przybywać. Gdyby Siri czy Alexa mogły przybrać postać realistycznego hologramu osoby płci przeciwnej, śluby z fikcyjnymi postaciami nie byłyby już tylko ciekawostką, gdzieś z Japonii, wymienianą razem z automatami z bielizną i ogórkowymi KitKatami.

A skoro o Japonii mowa, warto wspomnieć o krótkometrażówkach towarzyszących premierze filmu. Za jedną z nich, Blade Runner Black Out 2022 odpowiada Shinichirō Watanabe, znany z serialu anime Cowboy Bebop (który również często, swoją drogą, odwołuje się do estetyki neo-noir). Wyjaśnia przebieg "Zaciemnienia", które miało istotny wpływ na to, jak w Blade Runnerze 2049 wygląda świat i co się stało z tymi wszystkimi cyfrowo przechowywanymi archiwami. Oprócz anime, powstały też dwa inne krótkometrażówki przygotowujące do filmu - 2036: Nexus Dawn oraz 2048: Nowhere to Run.

Nie jestem fanboyem pierwszej części. Nie odmawiam mu kultowości i jakości, ale nie należy do moich ulubionych filmów. Stąd staram się obiektywnie ocenić całość. Blade Runner 2049 bardziej mnie przekonuje. Sprawdził się zarówno jako kontynuacja, jak i osobne dzieło. Myślę też, że jeśli chodzi o aspekt powrotu po latach, to stoi w opozycji do np. Przebudzenia Mocy (oba filmy łączy Harrison Ford wracający do starej roli), które postanowiło na bezpieczne kopiowanie już sprawdzonych rozwiązań, a w konsekwencji uzyskało zachwycające wyniki w box office. Blade Runner z kolei był bardziej ryzykowny. Eksplorowanie nowych przestrzeni, mroczniejszy i poważniejszy klimat, kategoria R pozwalająca na pokazanie nieco więcej kosztem mniejszej grupy docelowej - to wszystko wiązało się z ryzykiem. Może Blade Runner 2049 nie pobije rekordów, ale pozostanie dobrym filmem.

Moja ocena: 9/10.

PS.

W ramach dodatkowego wyzwania, jako redaktor Trzynastego Schronu, postanowiłem znaleźć odpowiedź na pytanie, ile w Blade Runnerze 2049 jest Fallouta. Dziwne? Może tak, ale pierwszy Blade Runner wyszedł na długo zanim pojawiłem się na świecie, a gdy zobaczyłem kultowy pistolet .223 Deckarda, to miałem satysfakcję z zobaczenia pistoletu z Fallouta, a nie na odwrót. Dlatego dodatkowy fun sprawiło mi porównywanie, jakie falloutowe elementy uda mi się odnaleźć. Chyba najbardziej to zauważyłem, kiedy główny bohater szuka pewnego dziecka, trafia do ogromnych napromieniowanych ruin miasta. Od razu miałem skojarzenie z Morzem Blasku z Fallouta 4, ewentualnie Rozpadliną z Drogi przez Pustkowia. A kiedy na wysypisku śmieci K strzela do bandytów jakoś tak nienaturalnie szybko - ta scena aż prosi się o przeróbkę, w której korzysta on z systemu wspomaganego celowania V.A.T.S.

© 2017 Kamil 'Wrathu' Kwiatkowski

< POSTKULTURA | << FILMY