Są tacy mądrzy ludzie, którzy w oparciu o kulturę masową robią prace magisterskie czy nawet doktoraty. Wiadomo, kierunki humanistyczne. Jednak i zwykli konsumenci tematu mogą dotknąć czegoś wielkiego, przez duże W. Jak choćby filmy kręcone w oparciu o sprawdzone, wręcz odgrzane pomysły, podlane jednak mocnym sosem kultury masowej.
I tu się okazuje, że zwierzokaliptyczny obraz
Kong: Wyspa Czaszki, może być wejrzeniem w ów ciekawy świat, który towarzyszy człowiekowi od początków jego istnienia. Archetypiczne historie, wątki, motywy istniejące od starożytności. Wreszcie XX wiek, ze swoimi nigdy wcześniej dotąd nie istniejącymi możliwościami zapisu dokonań człowieka.
No dobra, dobra. Nie będę się zapędzał, twierdząc że film który wyreżyserował
Jordan Vogt-Roberts to ponadczasowe dzieło. Poszedłem na niego po trochu z masochistycznej chęci zrobienia sobie krzywdy przewidywalnym do bólu, banalnym produktem Hollywood, które ma już tyle pieniędzy że może nakręcić wszystko, choć nie może za nie kupić nowych pomysłów. Bo tych nie ma. A tu się mile rozczarowałem. Ot i tyle
Gdyby zaistniała potrzeba wytłumaczenia komuś co to jest popkultura, inaczej zwana też kulturą masową, to obraz Kong: Wyspa Czaszki, wyreżyserowany przez Jordana Vogt-Robertsa mógłby być idealnym materiałem poglądowym. Istotą jest tu bowiem umiejętność korzystania z cytatów i zapożyczeń, ale jednocześnie nie popadanie w plagiat. I właśnie ten film realizuje to idealnie.Całość recenzji pod tym linkiem.