Szczerze przyznam, że byłem oszołomiony pierwszymi recenzjami filmu
Mad Max: Na drodze gniewu. Jednogłośnie wynikało z nich bowiem, że mamy do czynienia nieomal z arcydziełem. Jedyną opcją sprawdzenia tych rewelacji była weryfikacja własna. A ta przyniosła ostudzenie emocji, ale i myśl, że mamy do czynienia z rewelacyjnym filmem akcji oraz jednym z najlepszych filmów postapo w historii.
Na drodze gniewu to z jednej strony hołd złożony przez
Millera swej klasycznej trylogii - czy może bardziej: jej fanom - ale także głęboki ukłon w stronę nowoczesnego kina akcji. Nie ulega wątpliwości, że - w szczególności
Wojownik szos - to dzieła absolutnie kultowe, w pewien sposób wyprzedzające swój czas, doszlifowane do ostatniego szczegółu. Nowego
Mad Maksa trzeba traktować jako reboot serii - najbardziej udaną w ostatnich latach próbę odświeżenia klasycznych produkcji, zdecydowanie wyprzedzającą
Genezę planety małp i
Godzillę - niemniej nic z tego powodu nie traci.
Ba! Zyskuje na klarownych bądź ukrytych analogiach, którymi jest wypełniony po brzegi. Nie chciałbym przytaczać konkretnych przykładów, szkoda na to czasu, zwłaszcza że wspomnieć należy o największej sile Na drodze gniewu. O krystalicznej, wysokooktanowej, doskonale zrealizowanej akcji. Proszę państwa, takich pościgów jeszcze w kinie nie widziałem! Fantastyczne, różnorodne zdjęcia; f-e-n-o-m-e-n-a-l-n-y montaż; znakomicie zaprojektowane pojazdy, których uświadczymy w filmie kilkadziesiąt i każdy będzie oryginalny; efekty specjalne bazujące w głównej mierze na kaskaderskich popisach; adekwatna, mocna oprawa muzyczna. Film od strony technicznej to majstersztyk, jeden z najdoskonalszych w tej materii w ostatnich latach - co najbardziej ciekawe, ze względu na oszczędność efektów cyfrowych. George Miller, ponad siedemdziesięcioletni reżyser, niczym Martin Scorsese w
Wilku z Wall Street daje szkołę kręcenia nośnych, energetycznych filmów. Do tego eksponuje to, co jest esencją kina. Mistrzowskie operowanie obrazem.
Fabuła jest tradycyjnie zwarta, z równie tradycyjną przejrzystą treścią. Rzecz jasna, nie ma tu miejsca na refleksję godną produkcji festiwalowych (mimo że paradoksalnie zaprezentowano go niedawno w Cannes) ale i nie jest to bezmózga sieczka. Na poziomie scenariusza najmocniej wypadają portrety protagonistów, kongruentnymi środkami wyrazu wygrane przez
Hardy'ego i
Theron. Maksa, człowieka po przejściach, silnego, lecz bez tendencji do heroicznej brawury; i Furiosy, kobiety zdeterminowanej, lecz nie desperackiej. Oboje walczą z celem i w sprawie - z początku różnymi, po czasie wspólnymi, zawsze osobistymi.
Wszystko pięknie, ale coś jednak nie pozwala mi układać peanów na cześć czwartej odsłony przygód Maksa Rockatansky'ego. Co? Ano to, że chociaż
Mad Max: Na drodze gniewu pędzi w tempie prujących przez pustkowie wozów i w rytmie wygrywanych na miotającej płomienie gitarze riffów. A widz pozwalając się ponieść, może zapomnieć o bożym świecie i spędzić w kinie najbardziej szalone dwie godziny w tym roku (co najmniej w tym!), to niewiele z tej etylizowanej rajzy wynika. Jest to stylowa, klimatyczna, niekwestionowanie dopracowana akcja, Akcja, AKCJA! I ...tyle. Ale radochy dostarcza całe mnóstwo!
Moja ocena 7,5/10