Śledzicie medialne doniesienia co tam dzieje się na świecie? A konkretniej nie na świecie ale w naszej bogatej, sytej i odpasionej Europie oraz Stanach? Strach przed
rynkami (jak nie zapomnę, to tak będę teraz oznaczał te demoniczne słowo), brak perspektyw dla młodych i wykształconych ludzi, postępująca drożyzna, ostateczny upadek podstawowych cnót i moralności z jakże "wesołym i zabawnym" premierem Berlusconim na czele. Nie trzeba biadolić jak stara baba nad miską, nie trzeba być nawet tytanem intelektu by zauważyć, że coś się z tym naszym Zachodem - wzorem demokracji, praw i zasad, jak to mawia pewien klasyk -
dzieje. Na Bliskim Wschodzie też niby miało być po staremu, ale wybuchło. U nas jak na razie jednej osobie puściło w gaciach, ale Norwegowie zawsze mi się wydawali dziwni, więc czynu Breivika jak i tego co się dzieje w Grecji na razie bym nie dodawał do tego, że właśnie
coś się dzieje.
A może to nie wielki światowy kryzys, ale coraz więcej ludzi dostaje tzw. "apokalips w umyśle"? Rozpad rodziny, rozpad wieloletnich związków, zagubienie, brak uczuć i miłości. Ktoś może mieć pełne ręce roboty: psychiatrzy, psycholodzy, duchowni. Ale kto pomoże im?
Tymczasem u nas, na
Trzynastym Schronie wręcz old coś tam czaszkowe klimaty. Jakbyśmy nadal żyli w dobrych - a tfu, tfu - czasach
Zimnej Wojny, gdzie jedyną apokalipsą była ta wywołana przez wojnę atomową. Ta sonda jest naprawdę dziwna, bo w końcu nie ja ją opracowałem, ale może i w tym szaleństwie jest jakaś metoda?
Czy apokalipsa musi się równać z wybuchem trzeciej, nuklearnej, wojny światowej?