W przezorności takoż nic złego nie widzę, ba, ona mnie nawet skłania do niegłupich refleksji, których celem i treścią jest "życie bardziej świadome". Czasem się przyłapuję na tym, jak mało wiem i nie jest to wesoła sprawa, niemniej, pracuję nad tym, by wiedzieć więcej.
Z sieci (żałuję, że się kontakt urwał, bo tyle fajnych dyskusji było, że żal zwyczajnie) znam (czy też "znam") człowieka, który jako surviwalista (nie tyle ten, co się sprawdza bez kapci i poduszki w lesie, co taki, co, owszem, owoż uskutecznia, ale poza tym jest "przetrwaniowcem" pełną gębą) zadeklarował się zupełnie serio i napisał, że, owszem, a trzyma paszę na dwa tygodnie i nigdzie nie rusza się bez noża. Między innymi.
Z tym krakaniem to jest tak, jak z niedowierzaniem w pewne rzeczy, które potem stają się oczywistością. Ojciec w telekomunikacji pracuje, ostatnio wspominał, że parę dekad temu ani on, ani jego koledzy nie wyobrażali sobie telefonii komórkowej.
A co do Unii i świata w ogóle... Mamy czasy takie, że "uzdrawiająca wojenka co ileś lat", która kiedyś na wielkie połacie świata działała oczyszczająco i kulturotwórczo - dziś nie ma racji bytu po prostu. Zarówno UE, jak i świat zachodni to taka hydra - jeden łeb ukręcisz, przeżyje, ale zaboli w całym ciele. To jest jedna sprawa, druga to taka, że ewentualna wojna może przynieść tylko pat - nie ma dawnych płaszczyzn ani dawnych celów wojen, a jeśli za wojnę uznać wzajemne podgryzanie się i napięcia ekonomiczne czy kulturowe - to właśnie one warunkują homeostazę. No i jeszcze coś.
Tym czymś jest świat "odległych onych". Zawsze musi taki świat dziczy funkcjonować jako kontra dla cywilizacji, żeby cywilizacja miała się od czego odbić. Stąd nie na rękę jest Zachodowi realnie podźwignąć na nogi zapóźnioną Afrykę (bo nie mówię o rozdawnictwie czy umarzaniu długów, co jest pomocą pozorną w dużej mierze). Gorzej, gdy obydwa światy zanadto się zbliżą. I to jest interesujące. Przecież "brak wyrównania" cywilizacyjnego nie może trwać do usranej śmierci. Są następujące możliwości: sprymityzowanie tego wyżej, ucywilizowanie tego niżej, gwałtowny konflikt (może prowadzić do dwóch wcześniejszych, ale nie musi i tu właśnie miejsce na apokalipsę, bo konflikt taki wywołać potrafi np. pandemia).
Możliwe, że nastąpi coś w rodzaju "defiguracji". Kiedy wszystkie państwa UE, będąc tak sprzężone, znajdą się w dołku, pojawią się rozpaczliwe próby poszczególnych terytoriów, by nie stać się tym drugim, dzikusem znaczy. A nawet trzecim. Bo, skoro nie ma owego dzikiego we wspólnocie, trzeba go będzie sobie wytworzyć, żeby móc się odbić po prostu. No i zacznie nam się najpierw podział komórek, potem zaś stopniowa polaryzacja w nowe większe organizmy ekonomiczne. Tylko co będzie po drodze? Lokalne konflikty mają dużą szansę wywołać "efekt domina", który można było zaobserwować niedawno w państwach arabskich (Egipt, Syria). Ale czy taka destabilizacja wywoła jakiś większy konflikt, skoro wszyscy ciągną tę samą linę, jak się zbytnio napręży, to pęknie? Sądzę, że jakby zaczęło pękać, to owa polaryzacja dawno by się zaczęła. Innymi słowy, cały zachód ma biznes w tym, żeby pozostać we wspólnocie przynajmniej z najsilniejszymi partnerami, żeby pchać wspólnie ten wózek.
Dobra, starczy tego gderania.
Ha, w pokazywanym kiedyś na Discovery "Życiu po zagładzie" twierdzili, pokazując symulację, że jeszcze lepsze od konserw jest pieczywko i ciastka, naładowane po brzegi polepszaczami - tak zakonserwowane, że puszki zastąpi. Z kolei najtrwalszy w ogóle okazał się miodek. Po iluś tam tysiącach lat znaleźli pono garniec z miodem zdatnym do spożycia. Nie wiem, na ile prawdziwe to rewelacje, ale kiedyś chleb "wczorajszy" smakował jak wczorajszy właśnie. Dziś ojciec dostaje od krewnego-piekarza niby wczorajsze bułki i różnicy nie czuć. A napompowane toto, że można poskakać jak na piłeczce.
Swoją drogą, tak mi przyszło jeszcze na mózg, żyjemy w czasach, kiedy strasznie mało "życia w życiu". Już nawet nie o to idzie, że spece od socjo-, psychologii, aksjologii czy ekonomii gderolą o wirtualizacji życia czy atomizacji jednostek. Zakładając, że obudzimy się w świecie post... Pozorne pieniądze, pozorne zawody, nie związane stricte z "robieniem czegoś", pozorne związki, pozorny wysiłek (męczy nas bardziej tempo życia i możliwość wyborów, nie zaś faktyczna mordęga spracowanego pod słońcem - tak, Eklezjastyk patrzy i ręce załamuje - rolnika czy rzemieślnika, ale trud człowieka zakałapućkanego w tym, co ma wybrać, czytać, czego słuchać, jakiego klienta nagabnąć. Wiele rzeczy zrobiła za nas maszyna), pozorne związki, wszystko bardzo mocno oderwane od życia realnego... Łącznie z ekonomią światową, która jest bytem samym w sobie. Sytuacja taka, że wyczerpały się czynniki odświeżające historię, jak wojna, że niczego nie można przewidzieć, a zarazem wszystko równie możliwe. Coś w stylu frapującego: "Co to będzie, panie? A niczego nie będzie, pytaj pan, czy się opłaca, żeby było...". Właściwie dostrzeganie, jako kolejnego elementu ciągu logicznego, wielkiego pierdut na niebie - kurde, całkiem zasadne w tym kontekście jest. Regres jest niemożliwy, a naprzód iść po co? Nie ma realnych potrzeb, pozorne. "Żyję, bo żyję".
Jestem pesymistą chyba... I herbata mi szkodzi. Ale późno jest, więc mam coś na swoje usprawiedliwienie.